[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.* * * Nie chcę tego słuchać, Ramirez. Gilbert dopinał klamry uprzęży. Odpierdol się odemnie.To koniec.On nie żyje.I w to chcę wierzyć do końca życia.Claymore nie odpowiedział.Zastanawiał się intensywnie.Było coraz więcej niejasności,coraz więcej tajemnic.Nawet nie słuchał, co mówi młody panicz. Nie żyje i tak niech zostanie.Jedno jest pewne, tylko jedno.%7łyje wiedzma, taprawdziwa, lady Marion.Ale i ona jest już za siedmioma górami.Nigdy więcej o niej nieusłyszymy! Roześmiał się.Ramirez nie odpowiedział uśmiechem. Dzięki za konia rzucił Gilbert. A ty się zastanów, zostaw te swoje powinności.Gówno z tego będzie.Tym bardziej że człowiek, któremu byłem to winien, nie żyje, pomyślał Ramirez, patrzącza paniczem Gilbertem, który uderzył konia piętami po bokach.Spod rozpiętej pomiędzy zaroślami płachty Fabienne widziała ściągniętą, zamyślonątwarz Claymore a.Przetarła mokrym gałgankiem rozpalone czoło wiedzmy.Tej prawdziwej.Opuchnięte wargi drgnęły.Dziewczyna nachyliła się, by usłyszeć cichy szept. Cest une masquerade.Fabienne zadrżała.Pogładziła posiniaczony policzek. Cest vrai, ma soeur powiedziała cicho. Całe to pierdolone życie.Dopiero wtedy się rozpłakała.* * *Gilbert jechał piaszczystym traktem, już wolniej i ostrożniej.Nie gnał jak rankiem, byledalej od miasta, od koszmaru, nie zwracając uwagi na wykroty i nisko zwieszające się naddrogą gałęzie, ryzykując w każdej chwili upadek lub rozbicie głowy o konary.Wszystkozostało już gdzieś daleko.Odeszły ambicje, marzenia.Minął nawet strach.Teraz chciał tylkozapomnieć.Koń pochrapywał miarowo, idąc stępa środkiem leśnej drogi, o dziwo mało zarośniętej,zrytej koleinami.Prowadziła zapewne na poręby, jednak dość dawno nikt z niej nie korzystał.Gilbert nie rozglądał się, wzrok utkwił w perspektywie drogi, dość prostej przecinki, wiodącejprzez partie starodrzewu.Chciał jak najprędzej wrócić do domu, który jeszcze przedmiesiącem był dla niego nieznośnym miejscem.Tak niedawno, pomyślał, wpatrując się w mgłę.Wydawało mu się wtedy, że wreszcieprzemógł pecha, który prześladował go od roku, od tamtej bezsensownej gry w kości i jeszczebardziej bezsensownej przegranej.Nie miał wyrzutów sumienia, raczej żal do losu, że tak go potraktował.Wszystko przezjedną głupią grę.Ojcowska niełaska była ciężka.Nie poszło o okrucieństwo, do tego wręcz zachęcał.Alejakieś bydlę, Gilbert podejrzewał starego zbrojnego z ojcowej straży, doniosło, jak towszystko wyglądało, jak płakał, przegrawszy wszystkie pieniądze.Od tego dnia staryspoglądał na niego jak na psie gówno na dziedzińcu.Gilbert nie był faworytem, szykowanymna następcę, tylko stryjeczny brat, zarozumiały szczyl, który bardzo prędko wyczuł, skądwiatr wieje.Zaczęły się szykany, z początku drobne, potem coraz większe, w miarę jakkonkurent się ośmielał.Gilbert znienawidził gówniarza i życzył mu szczerze, by na przykład koń się pod nimpotknął, a smarkacz skręcił kark.Wiele razy wyobrażał sobie tę scenę, na przemian z innymi,równie realistycznymi.Ale nic to nie zmieniało.Było coraz gorzej, zwłaszcza od czasu, jakodszedł Kiciak, jedyny, który pozostał wierny i lojalny, z garstką towarzyszy.Ale Kiciakwygubił swą drużynę w bezsensownej karczemnej bójce, a ojciec wypędził go bez litości,twierdząc, że giermek ze sztywną nogą jest nieprzydatny nawet dla takiego nieudacznika jakGilbert.Wspomnienie zakłuło wstydem.Pamiętał Kiciaka, wielkiego chłopa o twarzy już wcalenie butnej i aroganckiej, jak oparty na niezdarnie wystruganej kuli błagał pana, aby pozwoliłmu zostać.Choćby w charakterze koniuszego czy prostego pachołka.Kiciak błagał, stojąc,nie mógł rzucić się na kolana.Błaganie na nic się nie przydało.Przydała się za to kula, miał czym oganiać się od psów,którymi poszczuł go pan na kasztelu.Kiciak bronił się nawet dość skutecznie, za bramęwypadł mało poszarpany i pokrwawiony.Może dlatego, że psy go znały, nieraz szczuł je samna chłopów, gwoli rozrywki.Ujadały więc i kąsały bardziej z obowiązku.Gilbert nie zapomniał spojrzenia, jakie rzucił mu Kiciak, gdy już wiedział, że wszystkona nic, zaklinania i prośby nie wzruszą.Nikt się za nim nie wstawił, nawet panicz, któremu wniejednej bójce osłaniał plecy, niejednego chłopa pospołu rozszczepili lub choćby wysmagalibatogiem, niejeden garniec piwa wypili.Nie wspominając już o dziwkach albo chłopkach,branych siłą, kolejno, często na oczach ojców lub mężów, ku uciesze reszty kompanów,przestępujących z nogi na nogę w oczekiwaniu na swoją kolejkę.Psy ujadały z daleka, podskakiwały co chwila, obnażając pożółkłe kły.Czasemdoskakiwały bliżej, chwytały zataczającą kręgi kulę, szarpały chłopską siermięgę, w którą jakna urągowisko przyodziano Kiciaka.Wśród śmiechów gawiedzi były giermek zdążył tylkorzucić Gilbertowi jedno spojrzenie, od którego paniczowi wypełzł na twarz krwawyrumieniec.W spojrzeniu nie było gniewu, żalu czy wyrzutu.Była bezdenna pogarda.Pogarda paliła jak uderzenie w gębę.Gilbert nie spuścił wzroku, zamiast tego jak innipoczął ochryple wykrzykiwać, pobudzając psy do większego zapału.Ale wstyd pozostał, tliłsię gdzieś głęboko, rozpalając coraz większą nienawiść do wszystkich.Panicz Gilbert zbyt bał się ojca, by powiedzieć choćby słowo w obronie giermka,dawnego kompana w najdzikszych eskapadach.Nawet teraz, gdy bardziej nienawidził, niż siębał starego.Pózniej zobaczył Kiciaka jeszcze raz.Ojciec był pobożny, co niedzielę domownicymusieli odwiedzać nędzny drewniany kościółek, położony w należącej do kasztelu wiosce.Słuchali mszy, odprawianej przez zabiedzonego księdza, bowiem dziedzic bardzo dosłowniepojmował wersy o błogosławionych ubogich i jego pobożność znacznie przewyższała jegoofiarność.Pod murem, otaczającym przykościelny cmentarzyk, panicz Gilbert ujrzał żebraka,cień dawnego zabijaki.Niepotrzebnie uciekał wzrokiem, ze spojrzenia Kiciaka zniknęła jużpogarda, było tylko psie błaganie.Trzęsącą się dłonią wyciągał żebraczą miseczkę, pokazującokaleczone nogi.Obie, gdyż drugą przetrącili mu nowi koledzy po fachu, zmówiwszy się, gdyz początku, nie posiadając jeszcze obycia, usiłował zająć lepsze miejsce pod murem.Walka obyt była twarda, biedny wiejski kościółek nie rokował perspektyw szybkiego wzbogacenia sięlub chociażby poprawy egzystencji [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl trzylatki.xlx.pl
.* * * Nie chcę tego słuchać, Ramirez. Gilbert dopinał klamry uprzęży. Odpierdol się odemnie.To koniec.On nie żyje.I w to chcę wierzyć do końca życia.Claymore nie odpowiedział.Zastanawiał się intensywnie.Było coraz więcej niejasności,coraz więcej tajemnic.Nawet nie słuchał, co mówi młody panicz. Nie żyje i tak niech zostanie.Jedno jest pewne, tylko jedno.%7łyje wiedzma, taprawdziwa, lady Marion.Ale i ona jest już za siedmioma górami.Nigdy więcej o niej nieusłyszymy! Roześmiał się.Ramirez nie odpowiedział uśmiechem. Dzięki za konia rzucił Gilbert. A ty się zastanów, zostaw te swoje powinności.Gówno z tego będzie.Tym bardziej że człowiek, któremu byłem to winien, nie żyje, pomyślał Ramirez, patrzącza paniczem Gilbertem, który uderzył konia piętami po bokach.Spod rozpiętej pomiędzy zaroślami płachty Fabienne widziała ściągniętą, zamyślonątwarz Claymore a.Przetarła mokrym gałgankiem rozpalone czoło wiedzmy.Tej prawdziwej.Opuchnięte wargi drgnęły.Dziewczyna nachyliła się, by usłyszeć cichy szept. Cest une masquerade.Fabienne zadrżała.Pogładziła posiniaczony policzek. Cest vrai, ma soeur powiedziała cicho. Całe to pierdolone życie.Dopiero wtedy się rozpłakała.* * *Gilbert jechał piaszczystym traktem, już wolniej i ostrożniej.Nie gnał jak rankiem, byledalej od miasta, od koszmaru, nie zwracając uwagi na wykroty i nisko zwieszające się naddrogą gałęzie, ryzykując w każdej chwili upadek lub rozbicie głowy o konary.Wszystkozostało już gdzieś daleko.Odeszły ambicje, marzenia.Minął nawet strach.Teraz chciał tylkozapomnieć.Koń pochrapywał miarowo, idąc stępa środkiem leśnej drogi, o dziwo mało zarośniętej,zrytej koleinami.Prowadziła zapewne na poręby, jednak dość dawno nikt z niej nie korzystał.Gilbert nie rozglądał się, wzrok utkwił w perspektywie drogi, dość prostej przecinki, wiodącejprzez partie starodrzewu.Chciał jak najprędzej wrócić do domu, który jeszcze przedmiesiącem był dla niego nieznośnym miejscem.Tak niedawno, pomyślał, wpatrując się w mgłę.Wydawało mu się wtedy, że wreszcieprzemógł pecha, który prześladował go od roku, od tamtej bezsensownej gry w kości i jeszczebardziej bezsensownej przegranej.Nie miał wyrzutów sumienia, raczej żal do losu, że tak go potraktował.Wszystko przezjedną głupią grę.Ojcowska niełaska była ciężka.Nie poszło o okrucieństwo, do tego wręcz zachęcał.Alejakieś bydlę, Gilbert podejrzewał starego zbrojnego z ojcowej straży, doniosło, jak towszystko wyglądało, jak płakał, przegrawszy wszystkie pieniądze.Od tego dnia staryspoglądał na niego jak na psie gówno na dziedzińcu.Gilbert nie był faworytem, szykowanymna następcę, tylko stryjeczny brat, zarozumiały szczyl, który bardzo prędko wyczuł, skądwiatr wieje.Zaczęły się szykany, z początku drobne, potem coraz większe, w miarę jakkonkurent się ośmielał.Gilbert znienawidził gówniarza i życzył mu szczerze, by na przykład koń się pod nimpotknął, a smarkacz skręcił kark.Wiele razy wyobrażał sobie tę scenę, na przemian z innymi,równie realistycznymi.Ale nic to nie zmieniało.Było coraz gorzej, zwłaszcza od czasu, jakodszedł Kiciak, jedyny, który pozostał wierny i lojalny, z garstką towarzyszy.Ale Kiciakwygubił swą drużynę w bezsensownej karczemnej bójce, a ojciec wypędził go bez litości,twierdząc, że giermek ze sztywną nogą jest nieprzydatny nawet dla takiego nieudacznika jakGilbert.Wspomnienie zakłuło wstydem.Pamiętał Kiciaka, wielkiego chłopa o twarzy już wcalenie butnej i aroganckiej, jak oparty na niezdarnie wystruganej kuli błagał pana, aby pozwoliłmu zostać.Choćby w charakterze koniuszego czy prostego pachołka.Kiciak błagał, stojąc,nie mógł rzucić się na kolana.Błaganie na nic się nie przydało.Przydała się za to kula, miał czym oganiać się od psów,którymi poszczuł go pan na kasztelu.Kiciak bronił się nawet dość skutecznie, za bramęwypadł mało poszarpany i pokrwawiony.Może dlatego, że psy go znały, nieraz szczuł je samna chłopów, gwoli rozrywki.Ujadały więc i kąsały bardziej z obowiązku.Gilbert nie zapomniał spojrzenia, jakie rzucił mu Kiciak, gdy już wiedział, że wszystkona nic, zaklinania i prośby nie wzruszą.Nikt się za nim nie wstawił, nawet panicz, któremu wniejednej bójce osłaniał plecy, niejednego chłopa pospołu rozszczepili lub choćby wysmagalibatogiem, niejeden garniec piwa wypili.Nie wspominając już o dziwkach albo chłopkach,branych siłą, kolejno, często na oczach ojców lub mężów, ku uciesze reszty kompanów,przestępujących z nogi na nogę w oczekiwaniu na swoją kolejkę.Psy ujadały z daleka, podskakiwały co chwila, obnażając pożółkłe kły.Czasemdoskakiwały bliżej, chwytały zataczającą kręgi kulę, szarpały chłopską siermięgę, w którą jakna urągowisko przyodziano Kiciaka.Wśród śmiechów gawiedzi były giermek zdążył tylkorzucić Gilbertowi jedno spojrzenie, od którego paniczowi wypełzł na twarz krwawyrumieniec.W spojrzeniu nie było gniewu, żalu czy wyrzutu.Była bezdenna pogarda.Pogarda paliła jak uderzenie w gębę.Gilbert nie spuścił wzroku, zamiast tego jak innipoczął ochryple wykrzykiwać, pobudzając psy do większego zapału.Ale wstyd pozostał, tliłsię gdzieś głęboko, rozpalając coraz większą nienawiść do wszystkich.Panicz Gilbert zbyt bał się ojca, by powiedzieć choćby słowo w obronie giermka,dawnego kompana w najdzikszych eskapadach.Nawet teraz, gdy bardziej nienawidził, niż siębał starego.Pózniej zobaczył Kiciaka jeszcze raz.Ojciec był pobożny, co niedzielę domownicymusieli odwiedzać nędzny drewniany kościółek, położony w należącej do kasztelu wiosce.Słuchali mszy, odprawianej przez zabiedzonego księdza, bowiem dziedzic bardzo dosłowniepojmował wersy o błogosławionych ubogich i jego pobożność znacznie przewyższała jegoofiarność.Pod murem, otaczającym przykościelny cmentarzyk, panicz Gilbert ujrzał żebraka,cień dawnego zabijaki.Niepotrzebnie uciekał wzrokiem, ze spojrzenia Kiciaka zniknęła jużpogarda, było tylko psie błaganie.Trzęsącą się dłonią wyciągał żebraczą miseczkę, pokazującokaleczone nogi.Obie, gdyż drugą przetrącili mu nowi koledzy po fachu, zmówiwszy się, gdyz początku, nie posiadając jeszcze obycia, usiłował zająć lepsze miejsce pod murem.Walka obyt była twarda, biedny wiejski kościółek nie rokował perspektyw szybkiego wzbogacenia sięlub chociażby poprawy egzystencji [ Pobierz całość w formacie PDF ]