[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.-.że spoczywała na nich kiedyś miłość.Spoczęła? Spoczywa.- Ben.- Zamknij się.Tylko.- Oj oj oj.- Uff.- Ależ ja cię kocham, Ben.- To ja cię kocham.- Ja to pierwsza powiedziałam.- Ale ja bardziej cię kocham.W niedzielę w nocy spaliśmy w łóżku Ginnie, bo tam akurat byliśmy.Ustawiłem budzik na piątą rano, żebyśmy mieli mnóstwo czasu na poże-gnanie, ponieważ nie musiałem się pokazywać w biurze do dziewiątej.Zjawiłem się w 20th trochę przed dziewiątą, nie spodziewając sięwielkiego przyjęcia powitalnego, i nie przeżyłem rozczarowania.Pierw-szą osobą, z którą poszedłem się zobaczyć, był Josh, ale przy jego biurkusiedział ten jakiś facet około sześćdziesiątki, siwowłosy, starannie ubra-ny, chudy i niski.Miał na sobie dwurzędowy szary garnitur w prążki, zczerwonym kwiatkiem w dziurce od guzika.Oszałamiał też niebieskimkrawatem, który tak się mienił, że przy pierwszy spojrzeniu pomyślałem,że faceta ogarnął błękitny płomień.Popatrzył na mnie i uśmiechnął się, pięćdziesiąt osiem olśniewającychsztucznych zębów zabarwiło się blaskiem krawata i nadało mu wyglądkota, który właśnie zjadł kałamarz.LRT-Jesteś Ben Webber, zgadza się?-Zgadza.Kiedy wstał, okazał się niższy niż na siedząco; a gdy do mnie pod-szedł z ręką wyciągniętą w powitalnym geście, zauważyłem poduszkę najego krześle.Facet miał nie więcej niż pięć stóp dwa cale.Potrafiłem so-bie wyobrazić, że daje radę z anonsami do krótkometrażówek, ale pełenmetraż?-Jestem Alan Morse.Wchodz.Siadaj.-Dziękuję.-Nie było cię jak długo?-Półtora roku.-Zabiłeś jakichś Japońców?-To była ta poprzednia wojna.-Chciałem powiedzieć Koreańczyków.-Zabiłem pięciu Japońców.- Ostrożnie, Ben.Uważaj.Hamuj swojekłótliwe usposobienie.To nie armia.Kiedy stąd odsyłają cię do domu, tojesteś bezrobotny, kotku.Alan Morse uśmiechnął się.W ogóle dużo się uśmiechał.Miałemprzeczucie, że z tymi nowymi zębami odbija sobie wszystkie lata, kiedysię nie uśmiechał z powodu starych zębów.I wyobraziłem sobie jego sta-re zęby, wetknięte w kieszeń na piersi jego starego garnituru, wiszącegow jego starej szafie - razem z jego starą inteligencją.-Josha nie ma i teraz ja tu rządzę.Napełnił fajkę tytoniem, który wyjął z pojemnika dokładnie w styluAbercrombiego.Reszta biura została urządzona z równie traperskim za-cięciem - wczesny Klub dla Mężczyzn.Na tablicy informacyjnej żadnychogłoszeń ani schematów, żadnego wrażenia pośpiechu, jakie tam panowa-ło, kiedy Josh zawiadował całą imprezą.Zamiast tego ślicznie oprawionezdjęcia kaczek.Kaczki w locie; kaczki na stawie.A to, co nie było kacz-ką, było gęsią.A jak nie jednym ani drugim, to bażantem.Albo czaplą.Albo może dziobakiem.Gówno mnie to obchodziło.Facet był dżentel-menem-sportsmenem, pewnie polował na ptaszki z pokładu Mayjlower.Dokładnie ten typ człowieka, który sprzedał Ameryce depresję.- A więc, ponieważ weterani dostają z powrotem swoje stare posady,nie będzie z tym problemów.Twoja stara posada czeka.Do wzięcia.Uśmiechnął się niebiesko.LRT- Odniosłem wrażenie, że ktoś inny dostał moje zajęcie.- O nie, nie, nie.To było tylko rozwiązanie czasowe, do twojego po-wrotu.- Został zwolniony?- Niezupełnie.Przesunięty na stanowisko Jessupa.Roland Jessup nasopuścił, rozumiesz.Gdzieś tam radośnie wspiera czarnuchów zajmują-cych się rozrywką.Reprezentuje interesy całej bandy tancerzy.Jest obec-nie impresariem.Sami będziemy teraz szukać dwóch czy trzech smołu-chów na własne potrzeby, żeby nie wciągnęli firmy na czarną listę.- Ro-ześmiał się, najwyrazniej to, co powiedział, było bardzo śmieszne.- Wkażdym razie awansowaliśmy Sama Gaynora na copywritera, więc twojastara posada należy do ciebie.- Posada pomocnika biurowego.- Tak.Oczywiście tymczasowo.Kiedy tylko zwolni się jakieś miej-sce.- Zanim poszedłem do wojska, pisywałem teksty reklamowe.Miałemwrażenie, że.Josh dał mi do zrozumienia, że.- Meyerberga już tu nie ma.A w chwili kiedy Jessup złożył wymó-wienie, ciebie też nie było.Sam Gaynor był.Sam Gaynor dostał tę robo-tę.Proste? - Rękawiczki zostały zdjęte.Nie zamierzał wysłuchiwać żad-nego więcej pieprzenia.Musiałem popracować nad trzymaniem w garściswoich emocji.- Nie uważam, żeby to było w porządku.- Cóż, może nie jest.Ale Sam jest dobry i tylko tylu copywriterówmogę utrzymać.Przecież nie zdegraduję go z powrotem na pomocnikabiurowego.- Czemu nie?Pyknął ze swojej pierdolonej myśliwskiej fajki na kaczki.- Wygląda na to, że nie wróciłeś jako bohater, koleżko.Gdybyś wró-cił jako bohater, dostałbyś moją posadę.Ale nie wróciłeś.Wszystko, cze-go dokonałeś, to zabiłeś pięciu Japońców i to, jeśli się nie mylę, na tejpoprzedniej wojnie.Własne cwaniactwo wróciło do mnie jak bumerang.Punkt dla genera-ła McArdle'a i majora Hochmana.A jednak wiedziałem, że gdybym na-wet wszedł i zaczął czołgać się u jego odzianych w czarną, lśniącą skóręLRTstóp, Sam Gaynor i tak zachowałby tę posadę.Kryło się za tym coświęcej niż moje zachowanie.- Może powinienem przedstawić tę sprawę związkowi.- Masz to za sobą.Twój przyjaciel Mickey to prawdziwy agitator, co?Zagroził nam akcją związkową, ale najwyrazniej wasz związek się niepalił do tego, żeby wszczynać z twojego powodu wojnę.- Ponownie włą-czył swój niebieski uśmiech, jednak nie w wyrazie tryumfu, raczej wswoistym geście pojednania.- Musisz wytrzymać, Ben.Coś się zwolni ikiedy to nastąpi, dostaniesz swoją szansę.Obiecuję.- Czy mam przynosić swoje teksty?- Naturalnie.Ale teraz mam pusty kałamarz, a ekipa sprzątająca z ja-kiegoś powodu nie opróżniła w piątek mojego kosza na śmieci.czymógłbyś się tym zająć, Ben? Byłbym wdzięczny.Napełniłem mu kałamarz i opróżniłem kosz na śmieci do wielkiegopojemnika w korytarzu.Kiedy to robiłem, przeszedł Mickey Green.Zo-baczył mnie, chociaż nie chciał, nie w ten sposób, z głową w pojemnikuna śmieci.Ale jednak mnie zauważył i musiał się zatrzymać, żeby sięprzywitać i powiedzieć, jak się cieszy, że mnie widzi.Kiwnął, żebym po-szedł za nim do zagrody copywriterów.Stało tam moje stare biurko z kilkoma listami na wierzchu - jakieśpocztówki.Biurko Mickeya jak zwykle przypominało kupę śmieci.Nabiurku Dory stał ten sam wazon z tymi samymi kwiatami i to samo pu-dełko kleenexów.Biurko Rolanda jednak wyglądało inaczej, ponieważnie należało już do Rolanda, tylko do Sama.Zaś na biurku Sama znajdowały się wszelkiego rodzaju pamiątki.Naprzykład wysoki na stopę mikrofon radiowy z litego mosiądzu.I jakieśpokryte brązem płyty gramofonowe, wciśnięte w oddzielne mahonioweprzegródki.A na ścianie - rządek oprawionych w srebrne ramki fotografiinieśmiertelnego Skipa Gaynora, słowika fal radiowych, z ustami otwar-tymi w śpiewie, podczas gdy cztery podbródki, które miały go w końcuzadusić, ułożyły się w fałdach ponad muszką niby ręka Boga.Mickey usiadł przy swoim biurku, przyglądając się, jak chłonę towszystko, po czym spokojnie powiedział:- Człowiek ma się ochotę zesrać, co?- Coś w tym rodzaju.LRT- Próbowaliśmy, Ben.Ja i Dora, i kilka innych osób.Ale nie byłeśspecjalnie popularny w związku.Próbowaliśmy ich przekonać, żeby niemyśleli o tym w kategoriach osobistych, lecz potraktowali jako sprawęzwiązkową.Ben, oni się cieszą, że sami jeszcze zachowali posady.Wszy-scy się cieszymy.Wszystko się przenosi do Kalifornii.Walczyliby oHermana Temple'a, o Joego Angrisaniego.bosą stopą weszliby międzywęże dla Danny'ego San Filippa i Lou Shanfielda.Dla ciebie jednak niechcieli nawet wstać od stołu [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl trzylatki.xlx.pl
.-.że spoczywała na nich kiedyś miłość.Spoczęła? Spoczywa.- Ben.- Zamknij się.Tylko.- Oj oj oj.- Uff.- Ależ ja cię kocham, Ben.- To ja cię kocham.- Ja to pierwsza powiedziałam.- Ale ja bardziej cię kocham.W niedzielę w nocy spaliśmy w łóżku Ginnie, bo tam akurat byliśmy.Ustawiłem budzik na piątą rano, żebyśmy mieli mnóstwo czasu na poże-gnanie, ponieważ nie musiałem się pokazywać w biurze do dziewiątej.Zjawiłem się w 20th trochę przed dziewiątą, nie spodziewając sięwielkiego przyjęcia powitalnego, i nie przeżyłem rozczarowania.Pierw-szą osobą, z którą poszedłem się zobaczyć, był Josh, ale przy jego biurkusiedział ten jakiś facet około sześćdziesiątki, siwowłosy, starannie ubra-ny, chudy i niski.Miał na sobie dwurzędowy szary garnitur w prążki, zczerwonym kwiatkiem w dziurce od guzika.Oszałamiał też niebieskimkrawatem, który tak się mienił, że przy pierwszy spojrzeniu pomyślałem,że faceta ogarnął błękitny płomień.Popatrzył na mnie i uśmiechnął się, pięćdziesiąt osiem olśniewającychsztucznych zębów zabarwiło się blaskiem krawata i nadało mu wyglądkota, który właśnie zjadł kałamarz.LRT-Jesteś Ben Webber, zgadza się?-Zgadza.Kiedy wstał, okazał się niższy niż na siedząco; a gdy do mnie pod-szedł z ręką wyciągniętą w powitalnym geście, zauważyłem poduszkę najego krześle.Facet miał nie więcej niż pięć stóp dwa cale.Potrafiłem so-bie wyobrazić, że daje radę z anonsami do krótkometrażówek, ale pełenmetraż?-Jestem Alan Morse.Wchodz.Siadaj.-Dziękuję.-Nie było cię jak długo?-Półtora roku.-Zabiłeś jakichś Japońców?-To była ta poprzednia wojna.-Chciałem powiedzieć Koreańczyków.-Zabiłem pięciu Japońców.- Ostrożnie, Ben.Uważaj.Hamuj swojekłótliwe usposobienie.To nie armia.Kiedy stąd odsyłają cię do domu, tojesteś bezrobotny, kotku.Alan Morse uśmiechnął się.W ogóle dużo się uśmiechał.Miałemprzeczucie, że z tymi nowymi zębami odbija sobie wszystkie lata, kiedysię nie uśmiechał z powodu starych zębów.I wyobraziłem sobie jego sta-re zęby, wetknięte w kieszeń na piersi jego starego garnituru, wiszącegow jego starej szafie - razem z jego starą inteligencją.-Josha nie ma i teraz ja tu rządzę.Napełnił fajkę tytoniem, który wyjął z pojemnika dokładnie w styluAbercrombiego.Reszta biura została urządzona z równie traperskim za-cięciem - wczesny Klub dla Mężczyzn.Na tablicy informacyjnej żadnychogłoszeń ani schematów, żadnego wrażenia pośpiechu, jakie tam panowa-ło, kiedy Josh zawiadował całą imprezą.Zamiast tego ślicznie oprawionezdjęcia kaczek.Kaczki w locie; kaczki na stawie.A to, co nie było kacz-ką, było gęsią.A jak nie jednym ani drugim, to bażantem.Albo czaplą.Albo może dziobakiem.Gówno mnie to obchodziło.Facet był dżentel-menem-sportsmenem, pewnie polował na ptaszki z pokładu Mayjlower.Dokładnie ten typ człowieka, który sprzedał Ameryce depresję.- A więc, ponieważ weterani dostają z powrotem swoje stare posady,nie będzie z tym problemów.Twoja stara posada czeka.Do wzięcia.Uśmiechnął się niebiesko.LRT- Odniosłem wrażenie, że ktoś inny dostał moje zajęcie.- O nie, nie, nie.To było tylko rozwiązanie czasowe, do twojego po-wrotu.- Został zwolniony?- Niezupełnie.Przesunięty na stanowisko Jessupa.Roland Jessup nasopuścił, rozumiesz.Gdzieś tam radośnie wspiera czarnuchów zajmują-cych się rozrywką.Reprezentuje interesy całej bandy tancerzy.Jest obec-nie impresariem.Sami będziemy teraz szukać dwóch czy trzech smołu-chów na własne potrzeby, żeby nie wciągnęli firmy na czarną listę.- Ro-ześmiał się, najwyrazniej to, co powiedział, było bardzo śmieszne.- Wkażdym razie awansowaliśmy Sama Gaynora na copywritera, więc twojastara posada należy do ciebie.- Posada pomocnika biurowego.- Tak.Oczywiście tymczasowo.Kiedy tylko zwolni się jakieś miej-sce.- Zanim poszedłem do wojska, pisywałem teksty reklamowe.Miałemwrażenie, że.Josh dał mi do zrozumienia, że.- Meyerberga już tu nie ma.A w chwili kiedy Jessup złożył wymó-wienie, ciebie też nie było.Sam Gaynor był.Sam Gaynor dostał tę robo-tę.Proste? - Rękawiczki zostały zdjęte.Nie zamierzał wysłuchiwać żad-nego więcej pieprzenia.Musiałem popracować nad trzymaniem w garściswoich emocji.- Nie uważam, żeby to było w porządku.- Cóż, może nie jest.Ale Sam jest dobry i tylko tylu copywriterówmogę utrzymać.Przecież nie zdegraduję go z powrotem na pomocnikabiurowego.- Czemu nie?Pyknął ze swojej pierdolonej myśliwskiej fajki na kaczki.- Wygląda na to, że nie wróciłeś jako bohater, koleżko.Gdybyś wró-cił jako bohater, dostałbyś moją posadę.Ale nie wróciłeś.Wszystko, cze-go dokonałeś, to zabiłeś pięciu Japońców i to, jeśli się nie mylę, na tejpoprzedniej wojnie.Własne cwaniactwo wróciło do mnie jak bumerang.Punkt dla genera-ła McArdle'a i majora Hochmana.A jednak wiedziałem, że gdybym na-wet wszedł i zaczął czołgać się u jego odzianych w czarną, lśniącą skóręLRTstóp, Sam Gaynor i tak zachowałby tę posadę.Kryło się za tym coświęcej niż moje zachowanie.- Może powinienem przedstawić tę sprawę związkowi.- Masz to za sobą.Twój przyjaciel Mickey to prawdziwy agitator, co?Zagroził nam akcją związkową, ale najwyrazniej wasz związek się niepalił do tego, żeby wszczynać z twojego powodu wojnę.- Ponownie włą-czył swój niebieski uśmiech, jednak nie w wyrazie tryumfu, raczej wswoistym geście pojednania.- Musisz wytrzymać, Ben.Coś się zwolni ikiedy to nastąpi, dostaniesz swoją szansę.Obiecuję.- Czy mam przynosić swoje teksty?- Naturalnie.Ale teraz mam pusty kałamarz, a ekipa sprzątająca z ja-kiegoś powodu nie opróżniła w piątek mojego kosza na śmieci.czymógłbyś się tym zająć, Ben? Byłbym wdzięczny.Napełniłem mu kałamarz i opróżniłem kosz na śmieci do wielkiegopojemnika w korytarzu.Kiedy to robiłem, przeszedł Mickey Green.Zo-baczył mnie, chociaż nie chciał, nie w ten sposób, z głową w pojemnikuna śmieci.Ale jednak mnie zauważył i musiał się zatrzymać, żeby sięprzywitać i powiedzieć, jak się cieszy, że mnie widzi.Kiwnął, żebym po-szedł za nim do zagrody copywriterów.Stało tam moje stare biurko z kilkoma listami na wierzchu - jakieśpocztówki.Biurko Mickeya jak zwykle przypominało kupę śmieci.Nabiurku Dory stał ten sam wazon z tymi samymi kwiatami i to samo pu-dełko kleenexów.Biurko Rolanda jednak wyglądało inaczej, ponieważnie należało już do Rolanda, tylko do Sama.Zaś na biurku Sama znajdowały się wszelkiego rodzaju pamiątki.Naprzykład wysoki na stopę mikrofon radiowy z litego mosiądzu.I jakieśpokryte brązem płyty gramofonowe, wciśnięte w oddzielne mahonioweprzegródki.A na ścianie - rządek oprawionych w srebrne ramki fotografiinieśmiertelnego Skipa Gaynora, słowika fal radiowych, z ustami otwar-tymi w śpiewie, podczas gdy cztery podbródki, które miały go w końcuzadusić, ułożyły się w fałdach ponad muszką niby ręka Boga.Mickey usiadł przy swoim biurku, przyglądając się, jak chłonę towszystko, po czym spokojnie powiedział:- Człowiek ma się ochotę zesrać, co?- Coś w tym rodzaju.LRT- Próbowaliśmy, Ben.Ja i Dora, i kilka innych osób.Ale nie byłeśspecjalnie popularny w związku.Próbowaliśmy ich przekonać, żeby niemyśleli o tym w kategoriach osobistych, lecz potraktowali jako sprawęzwiązkową.Ben, oni się cieszą, że sami jeszcze zachowali posady.Wszy-scy się cieszymy.Wszystko się przenosi do Kalifornii.Walczyliby oHermana Temple'a, o Joego Angrisaniego.bosą stopą weszliby międzywęże dla Danny'ego San Filippa i Lou Shanfielda.Dla ciebie jednak niechcieli nawet wstać od stołu [ Pobierz całość w formacie PDF ]