[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Przez następnekilka godzin siedział z butelką pod ręką, wpatrując się tępo w teleekran.Od piętnastej dozamknięcia lokalu tkwił w kawiarni Pod Kasztanem.Nikogo już nie obchodziło, co robi; nie budziłgo gwizd i nie upominał głos z teleekranu.Czasami, zwykłe dwa razy w tygodniu, wpadał dozakurzonego, obskurnego pokoju w Ministerstwie Prawdy, gdzie oddawał się pracy - lub czemuś,co nazywało się pracą.Został przydzielony do pod komitetu jednego z pod komitetów, którepowstały z jednego z niezliczonych komitetów zajmujących się opracowywaniem drobniejszychzagadnień związanych z redakcją jedenastego wydania Słownika nowomowy.Przygotowywali Sprawozdanie okresowe", choć Winston nie wiedział, czego dokładnie ma ono dotyczyć.Chodziło139George Orwell Rok 1984 j.o.mniej więcej o to, czy przecinki powinno się umieszczać wewnątrz nawiasów, czy poza nimi.Zpozostałych czterech członków pod komitetu wszyscy przeszli przez podobne doświadczenia coWinston.Bywały dni, kiedy zbierali się i zaraz rozchodzili, jawnie przyznając się przed sobą, że niemają nic do roboty.Ale bywały i takie, kiedy niemalże z entuzjazmem rozpoczynali dzień pracy,ostentacyjnie sporządzając notatki, a następnie zabierając się do opracowania sążnistychelaboratów, których nigdy nie kończyli.Spierali się wówczas zażarcie na temat tego, co powinnirobić, używając coraz bardziej złożonych i zawiłych argumentów, targowali się o najdrobniejszeodcienie znaczeniowe, raczyli długimi dygresjami, kłócili, a nawet uciekali do grózb poskarżeniasię nadrzędnym czynnikom.Po czym nagle pryskał cały ich zapał i tylko siedzieli wokół stołuwpatrując się w siebie nawzajem martwym wzrokiem, niczym duchy rozmywające się w powietrzupo zapianiu koguta.Teleekran umilkł.Winston znów podniósł głowę.Zaraz nadadzą komunikat! Ale nie, poprostu zmieniali muzykę.Miał przed oczami mapę Afryki.Ruchy armii były na niej zaznaczonestrzałami: czarna strzała pędziła pionowo w dół, na południe, biała zaś mknęła na wschód i wbijałasię w ogon czarnej.Jakby pragnąc potwierdzenia, znów zerknął na niewzruszone oblicze naplakacie.Czy możliwe, aby druga strzała wcale nie istniała?Znowu nie potrafił skupić uwagi.Wypił kolejny łyk dżinu, podniósł białego skoczka i napróbę postawił go w innym miejscu.Szach.Ale nie było to właściwe posunięcie, gdyż.Nagle, bez powodu, stanął mu przed oczami pewien obraz.Ujrzał oświetlony świecą pokój,ogromne łóżko przykryte białą kapą oraz siebie jako dziesięcioletniego chłopca; siedział napodłodze, potrząsając kubkiem z kośćmi, i śmiał się do rozpuku.Matka siedziała naprzeciwko irównież się śmiała.Działo się to mniej więcej miesiąc przed jej zniknięciem: chwila pogodzenia, kiedyzapomniał o dokuczliwym głodzie skręcającym mu wnętrzności i na krótko wróciła miłość, jakądawniej darzył matkę.Pamiętał dobrze ów dzień, mokry i deszczowy; strugi wody spływały poszybach, a w środku było zbyt ciemno, żeby czytać.Dwójka dzieci w ciemnym, ciasnym pokojunudziła się okropnie.Winston marudził i narzekał, daremnie dopraszając się jedzenia, rozdrażnionybiegał po pokoju grzebiąc w szafkach i kopiąc w listwę nad podłogą, aż sąsiedzi zaczęli stukać wścianę, podczas gdy młodsze dziecko co rusz zanosiło się płaczem.W końcu matka powiedziała: Jak będziesz grzeczny, kupię ci grę.Zliczną grę, zobaczysz, na pewno ci się spodoba".Wyszła nadeszcz, do niewielkiego sklepiku w pobliżu, który czasem jeszcze bywał czynny, po czym wróciła ztekturowym pudełkiem z dziecięcą grą planszową Węże i drabiny".Do dziś pamiętał zapachmokrej tektury.Grę wykonano nędznie: plansza była popękana, a maleńkie, drewniane kości taknierówne, że nie chciały leżeć prosto.Winston patrzył na nią nadąsany, bez zainteresowania, alematka zapaliła ogarek świecy i namówiła go, by usiedli na podłodze i zaczęli grać.Wkrótcestrasznie się zapalił; krzyczał i śmiał się, gdy pionki wspinały się ochoczo na drabiny, po czym ze-ślizgiwały po wężach niemal do linii startu.Zagrali osiem partii, każde wygrywając cztery razy.Jego siostrzyczka, zbyt mała, żeby rozumieć zasady gry, siedziała oparta o poduszkę i śmiała się, booni się śmiali.Przez całe popołudnie tworzyli zgodną, szczęśliwą rodzinę, tak jak za czasów jegowczesnego dzieciństwa.Odsunął od siebie ten obraz, ewidentnie fałszywe wspomnienie.Chwilami dręczyły go takiefałszywe wspomnienia.Ale były niegrozne, póki pamiętał, że są fałszywe.Po prostu niektórerzeczy zdarzyły się naprawdę, a inne nie zdarzyły się nigdy.Ponownie skupił się na zadaniuszachowym.Podniósł białego skoczka i w tej samej sekundzie poderwał się jak ukłuty szpilką,wypuszczając go z palców; skoczek z trzaskiem spadł na szachownicę.Powietrze przeciął przenikliwy dzwięk trąbki.Wreszcie komunikat! Zwycięstwo! Ilekroćkomunikat poprzedzano sygnałem trąbki, oznaczało to zwycięstwo.Dreszcz radości wstrząsnąłwszystkimi gośćmi.Nawet kelnerzy zamarli i nadstawili uszu.140George Orwell Rok 1984 j.o.Sygnał trąbki wywołał prawdziwą wrzawę.Podniecony głos, który zaczął trajkotać zteleekranu, niemal natychmiast zagłuszyły okrzyki wznoszone na zewnątrz.Wiadomość lotembłyskawicy obiegła całe miasto [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl trzylatki.xlx.pl
.Przez następnekilka godzin siedział z butelką pod ręką, wpatrując się tępo w teleekran.Od piętnastej dozamknięcia lokalu tkwił w kawiarni Pod Kasztanem.Nikogo już nie obchodziło, co robi; nie budziłgo gwizd i nie upominał głos z teleekranu.Czasami, zwykłe dwa razy w tygodniu, wpadał dozakurzonego, obskurnego pokoju w Ministerstwie Prawdy, gdzie oddawał się pracy - lub czemuś,co nazywało się pracą.Został przydzielony do pod komitetu jednego z pod komitetów, którepowstały z jednego z niezliczonych komitetów zajmujących się opracowywaniem drobniejszychzagadnień związanych z redakcją jedenastego wydania Słownika nowomowy.Przygotowywali Sprawozdanie okresowe", choć Winston nie wiedział, czego dokładnie ma ono dotyczyć.Chodziło139George Orwell Rok 1984 j.o.mniej więcej o to, czy przecinki powinno się umieszczać wewnątrz nawiasów, czy poza nimi.Zpozostałych czterech członków pod komitetu wszyscy przeszli przez podobne doświadczenia coWinston.Bywały dni, kiedy zbierali się i zaraz rozchodzili, jawnie przyznając się przed sobą, że niemają nic do roboty.Ale bywały i takie, kiedy niemalże z entuzjazmem rozpoczynali dzień pracy,ostentacyjnie sporządzając notatki, a następnie zabierając się do opracowania sążnistychelaboratów, których nigdy nie kończyli.Spierali się wówczas zażarcie na temat tego, co powinnirobić, używając coraz bardziej złożonych i zawiłych argumentów, targowali się o najdrobniejszeodcienie znaczeniowe, raczyli długimi dygresjami, kłócili, a nawet uciekali do grózb poskarżeniasię nadrzędnym czynnikom.Po czym nagle pryskał cały ich zapał i tylko siedzieli wokół stołuwpatrując się w siebie nawzajem martwym wzrokiem, niczym duchy rozmywające się w powietrzupo zapianiu koguta.Teleekran umilkł.Winston znów podniósł głowę.Zaraz nadadzą komunikat! Ale nie, poprostu zmieniali muzykę.Miał przed oczami mapę Afryki.Ruchy armii były na niej zaznaczonestrzałami: czarna strzała pędziła pionowo w dół, na południe, biała zaś mknęła na wschód i wbijałasię w ogon czarnej.Jakby pragnąc potwierdzenia, znów zerknął na niewzruszone oblicze naplakacie.Czy możliwe, aby druga strzała wcale nie istniała?Znowu nie potrafił skupić uwagi.Wypił kolejny łyk dżinu, podniósł białego skoczka i napróbę postawił go w innym miejscu.Szach.Ale nie było to właściwe posunięcie, gdyż.Nagle, bez powodu, stanął mu przed oczami pewien obraz.Ujrzał oświetlony świecą pokój,ogromne łóżko przykryte białą kapą oraz siebie jako dziesięcioletniego chłopca; siedział napodłodze, potrząsając kubkiem z kośćmi, i śmiał się do rozpuku.Matka siedziała naprzeciwko irównież się śmiała.Działo się to mniej więcej miesiąc przed jej zniknięciem: chwila pogodzenia, kiedyzapomniał o dokuczliwym głodzie skręcającym mu wnętrzności i na krótko wróciła miłość, jakądawniej darzył matkę.Pamiętał dobrze ów dzień, mokry i deszczowy; strugi wody spływały poszybach, a w środku było zbyt ciemno, żeby czytać.Dwójka dzieci w ciemnym, ciasnym pokojunudziła się okropnie.Winston marudził i narzekał, daremnie dopraszając się jedzenia, rozdrażnionybiegał po pokoju grzebiąc w szafkach i kopiąc w listwę nad podłogą, aż sąsiedzi zaczęli stukać wścianę, podczas gdy młodsze dziecko co rusz zanosiło się płaczem.W końcu matka powiedziała: Jak będziesz grzeczny, kupię ci grę.Zliczną grę, zobaczysz, na pewno ci się spodoba".Wyszła nadeszcz, do niewielkiego sklepiku w pobliżu, który czasem jeszcze bywał czynny, po czym wróciła ztekturowym pudełkiem z dziecięcą grą planszową Węże i drabiny".Do dziś pamiętał zapachmokrej tektury.Grę wykonano nędznie: plansza była popękana, a maleńkie, drewniane kości taknierówne, że nie chciały leżeć prosto.Winston patrzył na nią nadąsany, bez zainteresowania, alematka zapaliła ogarek świecy i namówiła go, by usiedli na podłodze i zaczęli grać.Wkrótcestrasznie się zapalił; krzyczał i śmiał się, gdy pionki wspinały się ochoczo na drabiny, po czym ze-ślizgiwały po wężach niemal do linii startu.Zagrali osiem partii, każde wygrywając cztery razy.Jego siostrzyczka, zbyt mała, żeby rozumieć zasady gry, siedziała oparta o poduszkę i śmiała się, booni się śmiali.Przez całe popołudnie tworzyli zgodną, szczęśliwą rodzinę, tak jak za czasów jegowczesnego dzieciństwa.Odsunął od siebie ten obraz, ewidentnie fałszywe wspomnienie.Chwilami dręczyły go takiefałszywe wspomnienia.Ale były niegrozne, póki pamiętał, że są fałszywe.Po prostu niektórerzeczy zdarzyły się naprawdę, a inne nie zdarzyły się nigdy.Ponownie skupił się na zadaniuszachowym.Podniósł białego skoczka i w tej samej sekundzie poderwał się jak ukłuty szpilką,wypuszczając go z palców; skoczek z trzaskiem spadł na szachownicę.Powietrze przeciął przenikliwy dzwięk trąbki.Wreszcie komunikat! Zwycięstwo! Ilekroćkomunikat poprzedzano sygnałem trąbki, oznaczało to zwycięstwo.Dreszcz radości wstrząsnąłwszystkimi gośćmi.Nawet kelnerzy zamarli i nadstawili uszu.140George Orwell Rok 1984 j.o.Sygnał trąbki wywołał prawdziwą wrzawę.Podniecony głos, który zaczął trajkotać zteleekranu, niemal natychmiast zagłuszyły okrzyki wznoszone na zewnątrz.Wiadomość lotembłyskawicy obiegła całe miasto [ Pobierz całość w formacie PDF ]