[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Wypracował sobie tedy cały ów systemzaczajeń, wypadów, skoków, huknięć, który był mu i puklerzem, i bronią ataku.W gruncierzeczy był to człowiek rozumny i łagodny.Pamiętam, jak przeraził go na małej maturze , poczwartej klasie (nowego typu), kolega nasz, wyrośnięty z mundurka U., który, ujrzawszyotrzymano 2 rąk władzy gimnazjalnej świadectwo pełne cwajerów , jednym energicznymruchem dobył z kieszeni flaszkę, przytknął ją do ust i wychylił dwoma łykami całą zawartość,a wokół rozeszła się woń jodyny& Wszyscy zdrętwieli, a z ciała profesorskiego najbardziejbodaj Auerbach, którego dwója miała być pono gwozdziem do trumny U.Rychło, po paruminutach rozgardiaszu wyjawiło się, że ciecz, którą wypił, nie była zabójcza stanowiła jąbowiem woda z kilkoma kroplami jodowej nalewki.U., któremu już było zupełnie wszystkojedno, tym malowniczym sposobem zakończył pobyt w naszej budzie.W języku Rzymianstarożytnych nie byłem szczególnie mocny, ale miałem spore wyczucie rytmu i mogłem bezwiększego trudu, bo bez przygotowania, czytać heksametr także mi nie znany, notabene niclub prawie nic często nie rozumiejąc.Być może, płynność mojej wymowy, prawidłowośćrozkładanych akcentów łagodziła nieco rany, jakie uszom łacinników naszych zadawali mniejelokwentni koledzy, i przez to usposabiałem do siebie profesorów nieco życzliwiej.Poza tymnie ważyłem się nigdy korzystać z wszelkich ściągawek.Koledzy moi, rzecz jasna, niewszyscy uważali, że przygotowanie w domu lekcji jest pierwszym ich obowiązkiem.Toteżwiele nowego wnieśli bez wątpienia do skarbnicy owych wynalazków i sposobów, którymi odwieków uczniowie usiłują walczyć z pedagogami; szmugiel informacji, jak można by nazwaćcałokształt takich procederów, był właściwie bazą rozwojową dla przemysłów rozmaitych.Awięc, najpierw, rzemiosła i rękodzieła wielce mozolnego; mam na myśli te sposobychałupnicze, którymi pomiędzy rządki druku w książce, łacińskiej na przykład, nanosiło siętekst tłumaczenia, a także ewentualnie cezury wiersza, znacząc sylaby długie i krótkie,daktyle, trocheje w ten sposób, że się kładło na stronicy kartkę papieru i pisało na niejołówkiem, a litery i słowa wytłaczały się jedynie pod postacią wklęsłości niezabarwionych,na właściwych miejscach, między liniami tekstu.Przy odpowiednim trzymaniu książkiskośnie padające światło pozwalało, młodym zwłaszcza oczom, odczytać w ten sposóbzbawcze wiadomości.Kto nie chciał się zmęczyć taką robotą przygotowawczą, korzystaćmógł z przemysłowych już wyrobów, albowiem wydawca złoczowski, bodajże Zuckerkandpl,masowo drukował małe, żółto oprawne książeczki bryków, którymi posługiwały sięwszystkie gimnazja Lwowa, a pewnie i całej Polski.Były to tłumaczenia łacińskie i rozbiorylektur przymusowych, poematów, dramatów, drukowane na podłym papierze drobnączcionką.Posiadanie bryków było występkiem straszliwym, więc roztropniejsi przepisywalipotrzebne fragmenty łacińskich tłumaczeń ręcznie, na przykład na malutkich paskach papieru.które chowało się w rękawie, w kieszeni, ale nie brakło i leniwych, co zwyczajnie wydzieralipotrzebną stronę z Zuckerkandla i wkładali ją do podręcznika.Niejeden liczył na swój wzrost,którym górował wszak, razem z trzymanym wysoko podręcznikiem, nad osobą Auerbacha.Naiwny, zle kończył! Niezrównany tropiciel jakoś cudownie, z samego sposobu drgania gałekocznych wyrwanego może, potrafił bezbłędnie odgadnąć, że dzieje się przed nimoszukaństwo, a konsekwencją był natychmiastowy okrzyk paraliżujący A hii! skok zkatedry, capnięcie za książkę suchą profesorską rączką i wydana tajemnica objawionazostawała klasie pod postacią kartki bryka, którą, jak w jadzie umoczoną chustą, Auerbachtyleż z obrzydzeniem, co z gorzkim jakby tryumfem potrząsał na wsze strony.A gdy czasemudało się kartkę jakoś zeskamotować, podać ją koledze, mały profesor pospiesznie nakazywałopróżnienie całej ławki i po kolei wyciągał z pulpitów, co tylko w nich było: rewizje takiesmutno się na ogół kończyły.Zapewne, podejmowało się próby kontraktacji przeróżnych, wprowadzania nowych metod czasem można było przeczytać kawałek tłumaczenia z tekstu, który trzymał pododpowiednim kątem siedzący o rząd naprzód kolega, kryjąc go przed Auerbachemrozłożonymi książkami, ale niezmożony tropiciel, mistrz nad mistrze, z łatwością utrącał itakie szacherki; gadało się potem cuda o rzucaniu lusterkiem na ścianę napisów, niby wkinematografie, w kąt jakiś, za plecy profesora, o sygnalizacji Morsem, ale nic z tego nigdynie wyszło, bo bez wątpienia łatwiej było w końcu zwyczajnie nauczyć się tłumaczeniaaniżeli trudnej sztuki posługiwania się alfabetem telegraficznym.Pisząc o moich profesorach, czułem, coraz wyrazniej, z rosnącym niezadowoleniem, żewpadam w koleinę, jedną z wielu, wyżłobionych przez pokolenia mniej lub bardziejprofesjonalnych wspominaczy [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl trzylatki.xlx.pl
.Wypracował sobie tedy cały ów systemzaczajeń, wypadów, skoków, huknięć, który był mu i puklerzem, i bronią ataku.W gruncierzeczy był to człowiek rozumny i łagodny.Pamiętam, jak przeraził go na małej maturze , poczwartej klasie (nowego typu), kolega nasz, wyrośnięty z mundurka U., który, ujrzawszyotrzymano 2 rąk władzy gimnazjalnej świadectwo pełne cwajerów , jednym energicznymruchem dobył z kieszeni flaszkę, przytknął ją do ust i wychylił dwoma łykami całą zawartość,a wokół rozeszła się woń jodyny& Wszyscy zdrętwieli, a z ciała profesorskiego najbardziejbodaj Auerbach, którego dwója miała być pono gwozdziem do trumny U.Rychło, po paruminutach rozgardiaszu wyjawiło się, że ciecz, którą wypił, nie była zabójcza stanowiła jąbowiem woda z kilkoma kroplami jodowej nalewki.U., któremu już było zupełnie wszystkojedno, tym malowniczym sposobem zakończył pobyt w naszej budzie.W języku Rzymianstarożytnych nie byłem szczególnie mocny, ale miałem spore wyczucie rytmu i mogłem bezwiększego trudu, bo bez przygotowania, czytać heksametr także mi nie znany, notabene niclub prawie nic często nie rozumiejąc.Być może, płynność mojej wymowy, prawidłowośćrozkładanych akcentów łagodziła nieco rany, jakie uszom łacinników naszych zadawali mniejelokwentni koledzy, i przez to usposabiałem do siebie profesorów nieco życzliwiej.Poza tymnie ważyłem się nigdy korzystać z wszelkich ściągawek.Koledzy moi, rzecz jasna, niewszyscy uważali, że przygotowanie w domu lekcji jest pierwszym ich obowiązkiem.Toteżwiele nowego wnieśli bez wątpienia do skarbnicy owych wynalazków i sposobów, którymi odwieków uczniowie usiłują walczyć z pedagogami; szmugiel informacji, jak można by nazwaćcałokształt takich procederów, był właściwie bazą rozwojową dla przemysłów rozmaitych.Awięc, najpierw, rzemiosła i rękodzieła wielce mozolnego; mam na myśli te sposobychałupnicze, którymi pomiędzy rządki druku w książce, łacińskiej na przykład, nanosiło siętekst tłumaczenia, a także ewentualnie cezury wiersza, znacząc sylaby długie i krótkie,daktyle, trocheje w ten sposób, że się kładło na stronicy kartkę papieru i pisało na niejołówkiem, a litery i słowa wytłaczały się jedynie pod postacią wklęsłości niezabarwionych,na właściwych miejscach, między liniami tekstu.Przy odpowiednim trzymaniu książkiskośnie padające światło pozwalało, młodym zwłaszcza oczom, odczytać w ten sposóbzbawcze wiadomości.Kto nie chciał się zmęczyć taką robotą przygotowawczą, korzystaćmógł z przemysłowych już wyrobów, albowiem wydawca złoczowski, bodajże Zuckerkandpl,masowo drukował małe, żółto oprawne książeczki bryków, którymi posługiwały sięwszystkie gimnazja Lwowa, a pewnie i całej Polski.Były to tłumaczenia łacińskie i rozbiorylektur przymusowych, poematów, dramatów, drukowane na podłym papierze drobnączcionką.Posiadanie bryków było występkiem straszliwym, więc roztropniejsi przepisywalipotrzebne fragmenty łacińskich tłumaczeń ręcznie, na przykład na malutkich paskach papieru.które chowało się w rękawie, w kieszeni, ale nie brakło i leniwych, co zwyczajnie wydzieralipotrzebną stronę z Zuckerkandla i wkładali ją do podręcznika.Niejeden liczył na swój wzrost,którym górował wszak, razem z trzymanym wysoko podręcznikiem, nad osobą Auerbacha.Naiwny, zle kończył! Niezrównany tropiciel jakoś cudownie, z samego sposobu drgania gałekocznych wyrwanego może, potrafił bezbłędnie odgadnąć, że dzieje się przed nimoszukaństwo, a konsekwencją był natychmiastowy okrzyk paraliżujący A hii! skok zkatedry, capnięcie za książkę suchą profesorską rączką i wydana tajemnica objawionazostawała klasie pod postacią kartki bryka, którą, jak w jadzie umoczoną chustą, Auerbachtyleż z obrzydzeniem, co z gorzkim jakby tryumfem potrząsał na wsze strony.A gdy czasemudało się kartkę jakoś zeskamotować, podać ją koledze, mały profesor pospiesznie nakazywałopróżnienie całej ławki i po kolei wyciągał z pulpitów, co tylko w nich było: rewizje takiesmutno się na ogół kończyły.Zapewne, podejmowało się próby kontraktacji przeróżnych, wprowadzania nowych metod czasem można było przeczytać kawałek tłumaczenia z tekstu, który trzymał pododpowiednim kątem siedzący o rząd naprzód kolega, kryjąc go przed Auerbachemrozłożonymi książkami, ale niezmożony tropiciel, mistrz nad mistrze, z łatwością utrącał itakie szacherki; gadało się potem cuda o rzucaniu lusterkiem na ścianę napisów, niby wkinematografie, w kąt jakiś, za plecy profesora, o sygnalizacji Morsem, ale nic z tego nigdynie wyszło, bo bez wątpienia łatwiej było w końcu zwyczajnie nauczyć się tłumaczeniaaniżeli trudnej sztuki posługiwania się alfabetem telegraficznym.Pisząc o moich profesorach, czułem, coraz wyrazniej, z rosnącym niezadowoleniem, żewpadam w koleinę, jedną z wielu, wyżłobionych przez pokolenia mniej lub bardziejprofesjonalnych wspominaczy [ Pobierz całość w formacie PDF ]