[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Zmieszna figura, tak strasznie patrzy, a o byle co sięobraża.Znika i nie ma go, aż ni stąd, ni zowąd, gdy jużzapomniało się o nim ze szczętem, zjawia się i zawsze nie w porę,zawsze wybierze właśnie najgorszą chwilę, to jedno mu się udaje zakażdym razem bez zawodu.Niedołęga, niezgrabiasz, który nic niepotrafi.Owszem, jedno umie, nudzić, nękać.Czyni to podstępnie,obrzydliwie, jakoś po tchórzowsku.Podziewa się i gdzieś tamczeka.Na co?Dziwnie często nastręczał się myślom.Szydziła z niego i nierazpragnęła mieć go gdzieś pod ręką, żeby mu dokuczyć zjadliwie.AleMarek chował się dobrze i ani się nie pokazał.Tym gorzej dlaniego, gdy się nareszcie zjawi.Było w nim coś ze zjawiskasennego: całe jego istnienie było jakieś niezupełne i chwilaminawet wątpliwe.Każda, bodaj przelotna myśl o nim była zaplątana,pokrzywiona, irytująca.A gdy się pojawiał we własnej osobie,natychmiast wszystko koło niego stawało się przykre i jakieśśmieszne, a zarazem podejrzane.W tym zamęcie majaczyły myśligłupie i rozpaczliwe, czaił się nawet jakby strach, jak na chwilęprzed obudzeniem.Roiło się, że człowiek ten, który nic dla niej nie znaczy, odgrywajakąś rolę w jej drugiej, ciemnej połowie życia, której ani on,ani nikt nie zna, nawet ona sama.Dochodzą do niej stamtąd jenostrzępki strzępów w niepodobnych do rozwikłania snach i wprzelotnych wizjach, które natychmiast toną w niepamięci.Usiadła przy swoim biureczku nad kartką papieru i długo zzakłopotaniem szukała słów.Wreszcie z pustym uśmiechem nakreśliłaszybko, bez namysłu, kilkanaście słów, wsunęła list do koperty,zaadresowała i roześmiała się swobodnie, jak gdyby gotując jakąśprześmieszną psotę.Ze śladem uśmiechu w twarzy zabrała się doprzerwanego czytania i wnet utonęła w pochłaniającej książce.Od kilku dni Marek zamknął się u siebie, odcięty od świata.Miałjechać do domu z wieścią o Jance, miał najserdeczniejszą intencjęotoczyć opieką starą, zapomnianą matkę, ale poprzestał na krótkimliście do Kuby, z obietnicą przybycia lada dzień.Przed hrabinąwyłgał się przez telefon, że natychmiast musi wyjechać, a wróci zaparę dni.Surowo zapowiedział panu Teofilowi, że go w domu nie madla nikogo.Pochłaniały go nowe sprawy.Siostra była w nim teraz ciągle obecna.Czuł w sobie więz krwi,swoją żywą łączność ze zmarłą.Zdawało mu się, że z chwilą gdyusłyszał złą wieść, weszła w niego dusza Janki i zbudziła go zesnu.Wśród żalu, którego nie przypuszczałby nawet w sobie, tak byłżywy i nieprzebrany po tej siostrze, o której myślał tak rzadko,tak lekko - wyłaniał się spokojny głos jej pamięci.Bez skargi,bez poczucia krzywdy, nie wypominając swojej ofiary, jej cieńoznajmiał rzeczy głęboko tajemne.Nie były to wieści zza świata,wszystko, co mówiła Janka, chodziło po tej ziemi, żyło pomiędzyludzmi, wplecione w ich dzień powszedni.Było wszechobecne, aniewidzialne, jak powietrze, którym oddycha każdy.Ono to, jakdech żywota, przepajało sobą bezwładny, oporny ogrom narodu,czuwało za uśpionych, widziało za ciemnych, pamiętało zanieopatrznych, okupywało ciężkie winy i niezliczone bezeceństwa.Marek jak gdyby dotknął utajonego serca, które bije i biło zawszew głębinach życia narodowego.Odezwały się jak dzwon spod ziemiukryte siły i myśli, i prace, i bohaterskie czyny, i ciche ofiary.Objawili się ludzie bez imienia, nikomu nie znani, zawszenieobecni tam, gdzie huczy rozgłos i sława, kędy dzielone sąnagrody, dostatki i dostojeństwa.Rozproszeni, nie wiedząc o sobienawzajem, tworzą bezwiednie jakby sektę tajemną, zaprzysiężoną nawieczną, wierną służbę ojczyznie.Ich gatunek jest solą ziemi,jest wielkością swego narodu.Gdzie ich szukać? Są wszędzie inigdzie.Ilu ich jest? Jak wymierzyć ich pracę i wagę, jakuchwycić ich głos, gdy tają się jak widma w ogłuszającym zgiełkudnia? Marek czuł głęboko nieomylność swojej wizji i był bezsilny,gdy chciał ją przełożyć na jasną myśl lub wypowiedzieć w prostym,zrozumiałym słowie.Otwierały się przed nim tajniki polskiegożycia i zamykały, nie dając się ogarnąć ani zgłębić.Zalewała jepotężna fala wydarzeń, idących niepowstrzymanie z dnia na dzień, ioślepiało to, co się nastręczało bezczelnie i na każdym krokulazło w oczy.Nieodparty realizm życia szydził z mistycznegourojenia, unicestwiał je każdy numer gazety, wołając na przekór zewstępnych artykułów, z depesz, ze sprawozdań, z polemik, z kronikiwypadków i z ogłoszeń.Zdawało mu się, że to, co był odkrył, nieistniało poza jego samotnym natchnieniem.Było to przywidzenie,pusta fikcja literacka, porywająca się na niezłomny, odwiecznybieg spraw tego świata.Ale cień zmarłej nie dawał mu spokoju.W jego to imieniu walczył oukrytą prawdę.Zatapiał się na całe godziny w męczące rozważaniacałego swojego życia, wszystko, co tylko widział był na świecie,przesuwało się przed nim, pozornie to samo, jak było niegdyś, alew głębi i masie swojej już przeinaczone.Jego osoba, która ażdotąd zdawała się być bohaterem i główną postacią epopei jegożycia, teraz utonęła w gęstwinie ludzi, a każdy z nich w tymsplocie przypadków był równie nieodzowny, jak i on sam.Zgubiwszysiebie w masie ludzkiej i wśród wydarzeń, które panowały nad nimzawsze i wszędzie, dostrzegał dopiero znamienne nowe zarysy wobrazie życia i chwytał jego dziwny rytm.Grało mu dalekie życie swoją symfonię i wplatała się ona wprzenikliwą pieśń ciszy, bijącej od gwiazdzistego nieba, któreporywało go ku sobie, gdy był dzieckiem, w głos przypływumorskiego, którego słuchał był jako nędzarz bezdomny na drugiejpółkuli świata.W widmowe szmery lasu, gdy podkradał się nocą,podsłuchując nieprzyjaciela.W zmieszany gwar wszystkich głosów,który stał nad miastem i potajemnie przenikał przez ściany.Wzachwyceniu upływały mu godziny, była w nich rozkosz natchnienia,zupełne zapomnienie o sobie i ciężki trud.Zapamiętał się wsamotności, sam na sam z duchem zamęczonej siostry, który wytrąciłgo z nędznej kolei jego życia, otrząsał go z małości, budził go zdługiego, martwego snu.Jeszcze błąkał się w urojeniach, niewidział jasno swojej prawdy, przeczuwał ogromne jakieś objawienia,ale niewiele o sobie wiedział.Jednak nadchodziła - od iluż to latwymarzona - święta godzina cudu.Obwieszczała się trwogą i łzami,majaczyła we snach.Ona dokona w nim wielkiej przemiany, i pchniego w nowe życie, w te prawdziwe, górne i czyste.Na to czekał.Gdy pewnego dnia przyniesiono mu list, najeżył się i struchlał,ujrzawszy na kopercie jej pismo.Długo chodził po pokojustropiony, w zamęcie z trudem zbierając myśli, jak wytrącony zgłębokiego snu.Jak przez sen czytał i rozważał te kilka słów."Bardzo proszę odwiedzić mnie jak najprędzej."Nic więcej.Jak w chwili niebezpieczeństwa, uciekały przed nimwszystkie potrzebne myśli.W zdumiewająco uprzejmym zaproszeniuczyhała na niego jakaś zasadzka.Bał się.Wiedział, że pójdzie doniej, i to natychmiast, że nie wytrzyma nawet godziny, już niezdąży się przygotować.Został przyłapany znienacka i musi stawićczoło.Znikły wszystkie strachy, zmazane zostały jego straszne winy, gdyujrzał uśmiech, którym go powitała na progu.Nigdy się tego niespodziewał [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl trzylatki.xlx.pl
.Zmieszna figura, tak strasznie patrzy, a o byle co sięobraża.Znika i nie ma go, aż ni stąd, ni zowąd, gdy jużzapomniało się o nim ze szczętem, zjawia się i zawsze nie w porę,zawsze wybierze właśnie najgorszą chwilę, to jedno mu się udaje zakażdym razem bez zawodu.Niedołęga, niezgrabiasz, który nic niepotrafi.Owszem, jedno umie, nudzić, nękać.Czyni to podstępnie,obrzydliwie, jakoś po tchórzowsku.Podziewa się i gdzieś tamczeka.Na co?Dziwnie często nastręczał się myślom.Szydziła z niego i nierazpragnęła mieć go gdzieś pod ręką, żeby mu dokuczyć zjadliwie.AleMarek chował się dobrze i ani się nie pokazał.Tym gorzej dlaniego, gdy się nareszcie zjawi.Było w nim coś ze zjawiskasennego: całe jego istnienie było jakieś niezupełne i chwilaminawet wątpliwe.Każda, bodaj przelotna myśl o nim była zaplątana,pokrzywiona, irytująca.A gdy się pojawiał we własnej osobie,natychmiast wszystko koło niego stawało się przykre i jakieśśmieszne, a zarazem podejrzane.W tym zamęcie majaczyły myśligłupie i rozpaczliwe, czaił się nawet jakby strach, jak na chwilęprzed obudzeniem.Roiło się, że człowiek ten, który nic dla niej nie znaczy, odgrywajakąś rolę w jej drugiej, ciemnej połowie życia, której ani on,ani nikt nie zna, nawet ona sama.Dochodzą do niej stamtąd jenostrzępki strzępów w niepodobnych do rozwikłania snach i wprzelotnych wizjach, które natychmiast toną w niepamięci.Usiadła przy swoim biureczku nad kartką papieru i długo zzakłopotaniem szukała słów.Wreszcie z pustym uśmiechem nakreśliłaszybko, bez namysłu, kilkanaście słów, wsunęła list do koperty,zaadresowała i roześmiała się swobodnie, jak gdyby gotując jakąśprześmieszną psotę.Ze śladem uśmiechu w twarzy zabrała się doprzerwanego czytania i wnet utonęła w pochłaniającej książce.Od kilku dni Marek zamknął się u siebie, odcięty od świata.Miałjechać do domu z wieścią o Jance, miał najserdeczniejszą intencjęotoczyć opieką starą, zapomnianą matkę, ale poprzestał na krótkimliście do Kuby, z obietnicą przybycia lada dzień.Przed hrabinąwyłgał się przez telefon, że natychmiast musi wyjechać, a wróci zaparę dni.Surowo zapowiedział panu Teofilowi, że go w domu nie madla nikogo.Pochłaniały go nowe sprawy.Siostra była w nim teraz ciągle obecna.Czuł w sobie więz krwi,swoją żywą łączność ze zmarłą.Zdawało mu się, że z chwilą gdyusłyszał złą wieść, weszła w niego dusza Janki i zbudziła go zesnu.Wśród żalu, którego nie przypuszczałby nawet w sobie, tak byłżywy i nieprzebrany po tej siostrze, o której myślał tak rzadko,tak lekko - wyłaniał się spokojny głos jej pamięci.Bez skargi,bez poczucia krzywdy, nie wypominając swojej ofiary, jej cieńoznajmiał rzeczy głęboko tajemne.Nie były to wieści zza świata,wszystko, co mówiła Janka, chodziło po tej ziemi, żyło pomiędzyludzmi, wplecione w ich dzień powszedni.Było wszechobecne, aniewidzialne, jak powietrze, którym oddycha każdy.Ono to, jakdech żywota, przepajało sobą bezwładny, oporny ogrom narodu,czuwało za uśpionych, widziało za ciemnych, pamiętało zanieopatrznych, okupywało ciężkie winy i niezliczone bezeceństwa.Marek jak gdyby dotknął utajonego serca, które bije i biło zawszew głębinach życia narodowego.Odezwały się jak dzwon spod ziemiukryte siły i myśli, i prace, i bohaterskie czyny, i ciche ofiary.Objawili się ludzie bez imienia, nikomu nie znani, zawszenieobecni tam, gdzie huczy rozgłos i sława, kędy dzielone sąnagrody, dostatki i dostojeństwa.Rozproszeni, nie wiedząc o sobienawzajem, tworzą bezwiednie jakby sektę tajemną, zaprzysiężoną nawieczną, wierną służbę ojczyznie.Ich gatunek jest solą ziemi,jest wielkością swego narodu.Gdzie ich szukać? Są wszędzie inigdzie.Ilu ich jest? Jak wymierzyć ich pracę i wagę, jakuchwycić ich głos, gdy tają się jak widma w ogłuszającym zgiełkudnia? Marek czuł głęboko nieomylność swojej wizji i był bezsilny,gdy chciał ją przełożyć na jasną myśl lub wypowiedzieć w prostym,zrozumiałym słowie.Otwierały się przed nim tajniki polskiegożycia i zamykały, nie dając się ogarnąć ani zgłębić.Zalewała jepotężna fala wydarzeń, idących niepowstrzymanie z dnia na dzień, ioślepiało to, co się nastręczało bezczelnie i na każdym krokulazło w oczy.Nieodparty realizm życia szydził z mistycznegourojenia, unicestwiał je każdy numer gazety, wołając na przekór zewstępnych artykułów, z depesz, ze sprawozdań, z polemik, z kronikiwypadków i z ogłoszeń.Zdawało mu się, że to, co był odkrył, nieistniało poza jego samotnym natchnieniem.Było to przywidzenie,pusta fikcja literacka, porywająca się na niezłomny, odwiecznybieg spraw tego świata.Ale cień zmarłej nie dawał mu spokoju.W jego to imieniu walczył oukrytą prawdę.Zatapiał się na całe godziny w męczące rozważaniacałego swojego życia, wszystko, co tylko widział był na świecie,przesuwało się przed nim, pozornie to samo, jak było niegdyś, alew głębi i masie swojej już przeinaczone.Jego osoba, która ażdotąd zdawała się być bohaterem i główną postacią epopei jegożycia, teraz utonęła w gęstwinie ludzi, a każdy z nich w tymsplocie przypadków był równie nieodzowny, jak i on sam.Zgubiwszysiebie w masie ludzkiej i wśród wydarzeń, które panowały nad nimzawsze i wszędzie, dostrzegał dopiero znamienne nowe zarysy wobrazie życia i chwytał jego dziwny rytm.Grało mu dalekie życie swoją symfonię i wplatała się ona wprzenikliwą pieśń ciszy, bijącej od gwiazdzistego nieba, któreporywało go ku sobie, gdy był dzieckiem, w głos przypływumorskiego, którego słuchał był jako nędzarz bezdomny na drugiejpółkuli świata.W widmowe szmery lasu, gdy podkradał się nocą,podsłuchując nieprzyjaciela.W zmieszany gwar wszystkich głosów,który stał nad miastem i potajemnie przenikał przez ściany.Wzachwyceniu upływały mu godziny, była w nich rozkosz natchnienia,zupełne zapomnienie o sobie i ciężki trud.Zapamiętał się wsamotności, sam na sam z duchem zamęczonej siostry, który wytrąciłgo z nędznej kolei jego życia, otrząsał go z małości, budził go zdługiego, martwego snu.Jeszcze błąkał się w urojeniach, niewidział jasno swojej prawdy, przeczuwał ogromne jakieś objawienia,ale niewiele o sobie wiedział.Jednak nadchodziła - od iluż to latwymarzona - święta godzina cudu.Obwieszczała się trwogą i łzami,majaczyła we snach.Ona dokona w nim wielkiej przemiany, i pchniego w nowe życie, w te prawdziwe, górne i czyste.Na to czekał.Gdy pewnego dnia przyniesiono mu list, najeżył się i struchlał,ujrzawszy na kopercie jej pismo.Długo chodził po pokojustropiony, w zamęcie z trudem zbierając myśli, jak wytrącony zgłębokiego snu.Jak przez sen czytał i rozważał te kilka słów."Bardzo proszę odwiedzić mnie jak najprędzej."Nic więcej.Jak w chwili niebezpieczeństwa, uciekały przed nimwszystkie potrzebne myśli.W zdumiewająco uprzejmym zaproszeniuczyhała na niego jakaś zasadzka.Bał się.Wiedział, że pójdzie doniej, i to natychmiast, że nie wytrzyma nawet godziny, już niezdąży się przygotować.Został przyłapany znienacka i musi stawićczoło.Znikły wszystkie strachy, zmazane zostały jego straszne winy, gdyujrzał uśmiech, którym go powitała na progu.Nigdy się tego niespodziewał [ Pobierz całość w formacie PDF ]