[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Teraz możemymówić, że z ciebie pilot pełną gębą.-Co?- Myślisz, że ja nigdy nie rozwaliłem cyklopa? - Zaśmiałsię.- To też należy do żmudnej nauki jazdy, paniczu.Alek zamrugał, niepewny, czy jego mistrz nie żartuje.W kabinie rozległo się metaliczne stuknięcie.Kiedy za-brzmiało ponownie i jeszcze raz, niczym z wolna narastającygrad, Klopp zerknął w górę.-Nietoperze - stwierdziła doktor Barlow.-Miejmy nadzieję, że dopadną te zeppeliny - powiedziałcicho Klopp.- Inaczej hrabia Volger będzie z nas bardzoniezadowolony.-Wyjrzę na zewnątrz - rzekł Alek.- Może uda nam sięwstać i włączyć do walki.Klopp pokręcił głową.-Raczej nie, paniczu.Niech pan zostanie tutaj, aż sięwszystko skończy.-To chyba dobra rada - powiedziała doktor Barlow poniemiecku.Ale deszcz szpikulców cichnął powoli i Alek usłyszał zbli-żające się silniki statku.- Muszę zobaczyć, co się dzieje - powiedział.- Wciąż mamy sprawny karabin maszynowy!Klopp próbował protestować, lecz Alek zignorował go iodgarnąwszy śnieg, zerknął przez wizjer.Oświetlony słońcem śnieg oślepił go na chwilę i widaćbyło jedynie ciemny krater pozostawiony przez bombęzeppelina.Niemal w dziesiątkę.Zlad pożogi wychodził zzaciemnionegowykrotu, po czym szedł zygzakiem do miejsca, w którym ma-szyna legła pokotem.Alek rozciągnął dłonie, przypominając sobie, jak trudnobyło mu utrzymać maszynę w pozycji pionowej.Niemal sięudało.Ale niemal nie znaczyło nic.Obudowa silnika byłapopękana, a na śnieg wyciekał gorący olej.Jedna zmetalowych nóg leżała pod złym kątem.Machina nie będziemogła stanąć prosto.Przetarł oczy, wpatrując się w niebo.Kondor, który ichzbombardował, był niecałe sto metrów od nich.Po prostuleciał nad śnieżną połacią, a strzępy poszycia w licznychdziurach furkotały na wietrze po ataku nietoperzy.W górze rozległy się krzyki.Spostrzegło go dwóchlotników i obróciło w jego stronę karabin maszynowy.Wtedy Alek uświadomił sobie, gdzie stanął - wprost przedumieszczoną na pancerzu pożogi tarczą z herbemHabsburgów, który aż nadto dobitnie świadczył o tym, czym ikim jest.Skończonym głupcem.Zanim zdążył się poruszyć, karabin maszynowy kondorabiuznął ogniem.Kule zadzwięczały na stalowym kadłubiecyklopa i wznieciły fontanny śniegu u stóp chłopaka.Alek za-marł, czekając, aż rozżarzony metal rozerwie jego ciało.Jednak wtedy powietrze wokół zeppelina zafalowało.Ośle-piający blask z karabinu maszynowego rozprzestrzeniał się,błyskając na burtach statku.Niemieccy lotnicy zbyt póznozorientowali się, co się stało.Karabin zamilkł.Ale płomień żył już własnym życiem, tańcząc w szczeli-nach, przez które ulatniał się wodór z poszarpanego poszycia.Kondor spadł, a jego gondola huknęła głucho o śnieg.Zbiornikna wodór marszczył się, wyciskając jeszcze więcej gazu, także nagle wybuchło sto płonących gejzerów.Alek zmrużył oczy i zasłonił twarz.Cały statek jaśniał odśrodka i szybował niesiony w niebo własnym żarem.Alumi-niowy szkielet topił się.Kondor skręcił się, po czym złamał wpołowie, a ze szczeliny buchnął z hukiem olbrzymi grzybżaru.I wtedy dwie połówki znów zawirowały w powietrzu, spa-dając.Upadek nie był gwałtowny, ale śnieg skwierczał i syczał,kiedy stopiony metal i płonący wodór zamieniały go w paręwodną.Białe kłęby unosiły się z obu połówek wraku, Alek zaśsłyszał straszne krzyki przebijające się przez ryk płomieni.- Wy, chrzęsty, naprawdę powinniście używać bronipneumatycznej.Odwrócił się.-Dylan! Nic ci nie jest?-No, znasz mnie przecież - odparł chłopak.Miał zabanda-żowane czoło, a oczy mu jaśniały, kiedy patrzył narozgorzałe piekło.- Trochę soli trzezwiących i już jestemna nogach.-Uśmiechnął się, po czym lekko zatoczył.Alek objął go troskliwie, chcąc podtrzymać, ale ich wzrokponownie przyciągnął konający statek.-Straszne, prawda? - wyszeptał Alek.-Za bardzo podobne do moich koszmarów.- Dylan od-wrócił się.- Popatrz, drugi ucieka.Alek odwrócił się.Drugi zeppelin był już daleko.Kilkawiększych jastrzębi z Lewiatana rzuciło się w pogoń,wzbudzając niepokój w szeregach załogi.Ale wkrótcezeppelin przepłynąłnad górami, udając się do hangarów lotnictwa nad JezioremBodeńskim.-Pokonaliśmy ich - powiedział Dylan ze zbolałym uśmie-chem.-Może i tak.Ale teraz wiedzą, gdzie jesteśmy.Alek ponownie spojrzał na pożogę - leżał połamany i cichy,jeśli nie liczyć miejsc, w których olej z sykiem padał na śnieg.Jeśli Klopp nie zdoła go naprawić, Niemcy będą mieli dwatrofea, kiedy wrócą: rannego Lewiatana i zaginionego księciaHohenberga.-Kiedy wrócą - powiedział - przywiozą coś więcej niż dwakondory.-Może i tak.- Dylan klepnął go w ramię.- Ale nie martwsię, Alek.Będziemy gotowi na ich przyjęcie.- Może darwiniści nam pomogą - powiedział Klopp.Alek oderwał wzrok od klapy silnika, przez którą podawałnarzędzia Hoffmanowi.Z napędem nie było tak zle, jak po-dejrzewał [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl trzylatki.xlx.pl
.Teraz możemymówić, że z ciebie pilot pełną gębą.-Co?- Myślisz, że ja nigdy nie rozwaliłem cyklopa? - Zaśmiałsię.- To też należy do żmudnej nauki jazdy, paniczu.Alek zamrugał, niepewny, czy jego mistrz nie żartuje.W kabinie rozległo się metaliczne stuknięcie.Kiedy za-brzmiało ponownie i jeszcze raz, niczym z wolna narastającygrad, Klopp zerknął w górę.-Nietoperze - stwierdziła doktor Barlow.-Miejmy nadzieję, że dopadną te zeppeliny - powiedziałcicho Klopp.- Inaczej hrabia Volger będzie z nas bardzoniezadowolony.-Wyjrzę na zewnątrz - rzekł Alek.- Może uda nam sięwstać i włączyć do walki.Klopp pokręcił głową.-Raczej nie, paniczu.Niech pan zostanie tutaj, aż sięwszystko skończy.-To chyba dobra rada - powiedziała doktor Barlow poniemiecku.Ale deszcz szpikulców cichnął powoli i Alek usłyszał zbli-żające się silniki statku.- Muszę zobaczyć, co się dzieje - powiedział.- Wciąż mamy sprawny karabin maszynowy!Klopp próbował protestować, lecz Alek zignorował go iodgarnąwszy śnieg, zerknął przez wizjer.Oświetlony słońcem śnieg oślepił go na chwilę i widaćbyło jedynie ciemny krater pozostawiony przez bombęzeppelina.Niemal w dziesiątkę.Zlad pożogi wychodził zzaciemnionegowykrotu, po czym szedł zygzakiem do miejsca, w którym ma-szyna legła pokotem.Alek rozciągnął dłonie, przypominając sobie, jak trudnobyło mu utrzymać maszynę w pozycji pionowej.Niemal sięudało.Ale niemal nie znaczyło nic.Obudowa silnika byłapopękana, a na śnieg wyciekał gorący olej.Jedna zmetalowych nóg leżała pod złym kątem.Machina nie będziemogła stanąć prosto.Przetarł oczy, wpatrując się w niebo.Kondor, który ichzbombardował, był niecałe sto metrów od nich.Po prostuleciał nad śnieżną połacią, a strzępy poszycia w licznychdziurach furkotały na wietrze po ataku nietoperzy.W górze rozległy się krzyki.Spostrzegło go dwóchlotników i obróciło w jego stronę karabin maszynowy.Wtedy Alek uświadomił sobie, gdzie stanął - wprost przedumieszczoną na pancerzu pożogi tarczą z herbemHabsburgów, który aż nadto dobitnie świadczył o tym, czym ikim jest.Skończonym głupcem.Zanim zdążył się poruszyć, karabin maszynowy kondorabiuznął ogniem.Kule zadzwięczały na stalowym kadłubiecyklopa i wznieciły fontanny śniegu u stóp chłopaka.Alek za-marł, czekając, aż rozżarzony metal rozerwie jego ciało.Jednak wtedy powietrze wokół zeppelina zafalowało.Ośle-piający blask z karabinu maszynowego rozprzestrzeniał się,błyskając na burtach statku.Niemieccy lotnicy zbyt póznozorientowali się, co się stało.Karabin zamilkł.Ale płomień żył już własnym życiem, tańcząc w szczeli-nach, przez które ulatniał się wodór z poszarpanego poszycia.Kondor spadł, a jego gondola huknęła głucho o śnieg.Zbiornikna wodór marszczył się, wyciskając jeszcze więcej gazu, także nagle wybuchło sto płonących gejzerów.Alek zmrużył oczy i zasłonił twarz.Cały statek jaśniał odśrodka i szybował niesiony w niebo własnym żarem.Alumi-niowy szkielet topił się.Kondor skręcił się, po czym złamał wpołowie, a ze szczeliny buchnął z hukiem olbrzymi grzybżaru.I wtedy dwie połówki znów zawirowały w powietrzu, spa-dając.Upadek nie był gwałtowny, ale śnieg skwierczał i syczał,kiedy stopiony metal i płonący wodór zamieniały go w paręwodną.Białe kłęby unosiły się z obu połówek wraku, Alek zaśsłyszał straszne krzyki przebijające się przez ryk płomieni.- Wy, chrzęsty, naprawdę powinniście używać bronipneumatycznej.Odwrócił się.-Dylan! Nic ci nie jest?-No, znasz mnie przecież - odparł chłopak.Miał zabanda-żowane czoło, a oczy mu jaśniały, kiedy patrzył narozgorzałe piekło.- Trochę soli trzezwiących i już jestemna nogach.-Uśmiechnął się, po czym lekko zatoczył.Alek objął go troskliwie, chcąc podtrzymać, ale ich wzrokponownie przyciągnął konający statek.-Straszne, prawda? - wyszeptał Alek.-Za bardzo podobne do moich koszmarów.- Dylan od-wrócił się.- Popatrz, drugi ucieka.Alek odwrócił się.Drugi zeppelin był już daleko.Kilkawiększych jastrzębi z Lewiatana rzuciło się w pogoń,wzbudzając niepokój w szeregach załogi.Ale wkrótcezeppelin przepłynąłnad górami, udając się do hangarów lotnictwa nad JezioremBodeńskim.-Pokonaliśmy ich - powiedział Dylan ze zbolałym uśmie-chem.-Może i tak.Ale teraz wiedzą, gdzie jesteśmy.Alek ponownie spojrzał na pożogę - leżał połamany i cichy,jeśli nie liczyć miejsc, w których olej z sykiem padał na śnieg.Jeśli Klopp nie zdoła go naprawić, Niemcy będą mieli dwatrofea, kiedy wrócą: rannego Lewiatana i zaginionego księciaHohenberga.-Kiedy wrócą - powiedział - przywiozą coś więcej niż dwakondory.-Może i tak.- Dylan klepnął go w ramię.- Ale nie martwsię, Alek.Będziemy gotowi na ich przyjęcie.- Może darwiniści nam pomogą - powiedział Klopp.Alek oderwał wzrok od klapy silnika, przez którą podawałnarzędzia Hoffmanowi.Z napędem nie było tak zle, jak po-dejrzewał [ Pobierz całość w formacie PDF ]