[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Każdego to czeka.Bogowie, tyle jest jeszcze rzeczy, których nie zdążyłempoznać.- Nie zostawimy cię samego.Doprawdy, śegoście, nie mamnadziei, żeby się z tobą podzielić, ale w każdym razie nie zostaniesz tusam, choćbyśmy mieli nieść cię na plecach.- Połóżcie mnie.Zbiorę siły.słuchajcie.Stoliny, zbite w gromadę, rozmawiały między sobą i prychałygniewnie, wyraznie zezłoszczone tym postojem, kiedy rozsądeknakazywał uciekać jak najdalej.- Posłuchajcie - powiedział Zegost, odetchnąwszy chwilę.- Jegonikt nie pokona.W końcu nas dopadnie i wtedy zginiemy wszyscy.Aon ściga tylko mnie.Słuchajcie - mówił dalej, uciszywszy ich gestemdłoni.- Nie ma innej drogi.Do nowego księżyca zbyt daleko.Póki świeci ten, on ma moją siłę.Tę, która mogła mierzyć się zniewidzialnym jezdzcem.Sam muszę go spotkać.Wy idzcie do świątyni.- Jeśli trzeba, zginiemy razem z tobą - powiedział Blizborpodnosząc %7łegosta.- Odejdz, głupcze! - wędrowiec wyciągnął nóż, ale Blizborodebrał mu go jedną ręką i wsadził z powrotem za pas tak łatwo,jakby miał do czynienia z dzieckiem.- Spieszcie się! - naglił Gasziran.- Słyszę kroki! On się zbliża!- Słyszycie? Uciekajcie czym prędzej! Moja śmierć i tak już jestprzesądzona! - zawołał %7łegost.Blizbor, nachylając się nad nim, dobył tylko topora i nieznaczniezwrócił się w stronę, z której dochodziły coraz wyrazniejsze kroki.Sternwarż stanął bez słowa obok, dopinając bojową maskę.Zwiatłopochodni wyostrzyło jej żółto-czarne rodowe barwy, skrzyło się nazłotej zbroi Gazirana, rzucało krwawe blaski na posępną twarzBlizbora.Obok nich zostały tylko dwa stoliny, reszta rozpierzchła sięna odgłos kroków.- Jeśli coś wam kiedyś uczyniłem złego - powiedział %7łegost, ztrudem unosząc się i opierając o ścianę - proszę, wybaczcie mi.Niechprzejdę na tamtą stronę nie dzwigając niczyjego żalu.- I ty nam przebacz.Kroki zbliżały się coraz bardziej.Korytarzem nadchodziłczłowiek trzymający w ręku coś, co wydawało się pochodnią iświeciło błękitnym blaskiem.Miał na sobie szeroki hełm z sięgającymramion okapem i pełną, slengańską zbroję, tak że w pierwszej chwilizdawało im się, że to znów cień, tyle że Sternwarża.AleSternwarżowy cień był na swoim miejscu.Człowiek, który się do nich zbliżał, nie niósł włóczni, amalowana w barwy Horżych maska zwisała mu na poluzowanychrzemieniach aż na pierś.Szedł sztywnym krokiem, oczy miał szkliste,niewidzące, a twarz nieruchomą, jakby wyrytą w kamieniu.Sternwarżpierwszy poznał tę nieludzko spokojną twarz.To był Ihord Horży.Stanął o kilka kroków i patrząc gdzieś ponad ich głowami,powiedział głucho:- Wzywa was władca gór, sługa pana świata.Wyciągnął przed siebie rękę.To, co wzięli za pochodnię, było wistocie długą, kościaną laską, której koniec rozszerzał się w kulę zmisternie wyrzezbionej siatki.Ihord rozwarł palce i laska powoli,jakby zrobiono ją z ptasiego puchu, opadła na podłogę.Kiedydotknęła kamienia, siatka, w której uwięziony był drgający ognik,pękła i błękitny blask otoczył ich ze wszystkich stron.Zdążyli tylko jeszcze poczuć, jak ściany, podłogi i sklepienia,wyrwane tajemniczą mocą z posad, obracają się wkoło niczymkamienny kołowrót.* * *Harsz, odkąd opuścił przyjaciół, nie zatrzymywał się ani na chwilę.Przydzielony mu przewodnik, niski i pokra: czny stolin o szerokimpysku, doprowadził go do wejścia niewielkiego korytarza, z któregociągnął wyrazny, chłodny powiew.Tu przystanął, kręcąc na wszystkiestrony szerokim łbem.Gasziran wyznaczył go na przewodnika,ponieważ brał on często udział w spotkaniach z kupcami i zdołałopanować dość dobrze ludzką mowę.- Dalej trzeba prosto - powiedział stolin chrapliwie,zniekształcając słowa.- Poszedłbym z wami, ale mi trzeba wrócić,powiedzieć, co słyszę.Harsz nie zrozumiał.Stolin chwycił jego dłoń i przyłożył dościany.Kamień drgał co chwila lekko, ledwie wyczuwalnie.Dopieroteraz Harsz usłyszał odległe, głuche stukanie.- Kują - stolin odwrócił się.- Prosto - powtórzył jeszcze iodszedł w stronę, z której przybyli.Harsz pochylił głowę i ruszył korytarzem przed siebie.Byłszeroki, ale bardzo niski.Im dalej, tym sklepienie opadało niżej, aż wkońcu Harsz musiał się poruszać na czworakach.Pęd powietrza był coraz silniejszy, ale młody Tragży nie zwracałna to uwagi.Zapomniał o wszystkim prócz lęku o pozostawionychswemu losowi towarzyszy.Szedł już długo, kiedy dobiegł gostłumiony, daleki zgiełk.Zrozumiał, że to zaczęła się w głębokichsztolniach zapowiedziana przez Gaszirana walka.W pierwszej chwilichciał zawrócić i biec na pomoc towarzyszom, ale przemógł tę pokusęi tylko bardziej jeszcze przyśpieszył kroku.Sam nie potrafiłby powiedzieć, jak długo to trwało [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl trzylatki.xlx.pl
.Każdego to czeka.Bogowie, tyle jest jeszcze rzeczy, których nie zdążyłempoznać.- Nie zostawimy cię samego.Doprawdy, śegoście, nie mamnadziei, żeby się z tobą podzielić, ale w każdym razie nie zostaniesz tusam, choćbyśmy mieli nieść cię na plecach.- Połóżcie mnie.Zbiorę siły.słuchajcie.Stoliny, zbite w gromadę, rozmawiały między sobą i prychałygniewnie, wyraznie zezłoszczone tym postojem, kiedy rozsądeknakazywał uciekać jak najdalej.- Posłuchajcie - powiedział Zegost, odetchnąwszy chwilę.- Jegonikt nie pokona.W końcu nas dopadnie i wtedy zginiemy wszyscy.Aon ściga tylko mnie.Słuchajcie - mówił dalej, uciszywszy ich gestemdłoni.- Nie ma innej drogi.Do nowego księżyca zbyt daleko.Póki świeci ten, on ma moją siłę.Tę, która mogła mierzyć się zniewidzialnym jezdzcem.Sam muszę go spotkać.Wy idzcie do świątyni.- Jeśli trzeba, zginiemy razem z tobą - powiedział Blizborpodnosząc %7łegosta.- Odejdz, głupcze! - wędrowiec wyciągnął nóż, ale Blizborodebrał mu go jedną ręką i wsadził z powrotem za pas tak łatwo,jakby miał do czynienia z dzieckiem.- Spieszcie się! - naglił Gasziran.- Słyszę kroki! On się zbliża!- Słyszycie? Uciekajcie czym prędzej! Moja śmierć i tak już jestprzesądzona! - zawołał %7łegost.Blizbor, nachylając się nad nim, dobył tylko topora i nieznaczniezwrócił się w stronę, z której dochodziły coraz wyrazniejsze kroki.Sternwarż stanął bez słowa obok, dopinając bojową maskę.Zwiatłopochodni wyostrzyło jej żółto-czarne rodowe barwy, skrzyło się nazłotej zbroi Gazirana, rzucało krwawe blaski na posępną twarzBlizbora.Obok nich zostały tylko dwa stoliny, reszta rozpierzchła sięna odgłos kroków.- Jeśli coś wam kiedyś uczyniłem złego - powiedział %7łegost, ztrudem unosząc się i opierając o ścianę - proszę, wybaczcie mi.Niechprzejdę na tamtą stronę nie dzwigając niczyjego żalu.- I ty nam przebacz.Kroki zbliżały się coraz bardziej.Korytarzem nadchodziłczłowiek trzymający w ręku coś, co wydawało się pochodnią iświeciło błękitnym blaskiem.Miał na sobie szeroki hełm z sięgającymramion okapem i pełną, slengańską zbroję, tak że w pierwszej chwilizdawało im się, że to znów cień, tyle że Sternwarża.AleSternwarżowy cień był na swoim miejscu.Człowiek, który się do nich zbliżał, nie niósł włóczni, amalowana w barwy Horżych maska zwisała mu na poluzowanychrzemieniach aż na pierś.Szedł sztywnym krokiem, oczy miał szkliste,niewidzące, a twarz nieruchomą, jakby wyrytą w kamieniu.Sternwarżpierwszy poznał tę nieludzko spokojną twarz.To był Ihord Horży.Stanął o kilka kroków i patrząc gdzieś ponad ich głowami,powiedział głucho:- Wzywa was władca gór, sługa pana świata.Wyciągnął przed siebie rękę.To, co wzięli za pochodnię, było wistocie długą, kościaną laską, której koniec rozszerzał się w kulę zmisternie wyrzezbionej siatki.Ihord rozwarł palce i laska powoli,jakby zrobiono ją z ptasiego puchu, opadła na podłogę.Kiedydotknęła kamienia, siatka, w której uwięziony był drgający ognik,pękła i błękitny blask otoczył ich ze wszystkich stron.Zdążyli tylko jeszcze poczuć, jak ściany, podłogi i sklepienia,wyrwane tajemniczą mocą z posad, obracają się wkoło niczymkamienny kołowrót.* * *Harsz, odkąd opuścił przyjaciół, nie zatrzymywał się ani na chwilę.Przydzielony mu przewodnik, niski i pokra: czny stolin o szerokimpysku, doprowadził go do wejścia niewielkiego korytarza, z któregociągnął wyrazny, chłodny powiew.Tu przystanął, kręcąc na wszystkiestrony szerokim łbem.Gasziran wyznaczył go na przewodnika,ponieważ brał on często udział w spotkaniach z kupcami i zdołałopanować dość dobrze ludzką mowę.- Dalej trzeba prosto - powiedział stolin chrapliwie,zniekształcając słowa.- Poszedłbym z wami, ale mi trzeba wrócić,powiedzieć, co słyszę.Harsz nie zrozumiał.Stolin chwycił jego dłoń i przyłożył dościany.Kamień drgał co chwila lekko, ledwie wyczuwalnie.Dopieroteraz Harsz usłyszał odległe, głuche stukanie.- Kują - stolin odwrócił się.- Prosto - powtórzył jeszcze iodszedł w stronę, z której przybyli.Harsz pochylił głowę i ruszył korytarzem przed siebie.Byłszeroki, ale bardzo niski.Im dalej, tym sklepienie opadało niżej, aż wkońcu Harsz musiał się poruszać na czworakach.Pęd powietrza był coraz silniejszy, ale młody Tragży nie zwracałna to uwagi.Zapomniał o wszystkim prócz lęku o pozostawionychswemu losowi towarzyszy.Szedł już długo, kiedy dobiegł gostłumiony, daleki zgiełk.Zrozumiał, że to zaczęła się w głębokichsztolniach zapowiedziana przez Gaszirana walka.W pierwszej chwilichciał zawrócić i biec na pomoc towarzyszom, ale przemógł tę pokusęi tylko bardziej jeszcze przyśpieszył kroku.Sam nie potrafiłby powiedzieć, jak długo to trwało [ Pobierz całość w formacie PDF ]