[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.W pokoju nad kuchnią ktośprzestawiał meble.Jadalnia była pełna lokatorów.Pani Kelly biegała od stołu do kuchni i z powrotem.Pan Kelly snuł się pomieszkaniu w opadających spodniach i w płaszczu kąpielowym.Młodsze dziecizjadały coś łakomie w kuchni Drzwi trzaskały i w całym domu słychać byłopodniesione głosy.Mick podała doktorowi filiżankę kawy zmieszanej z wodnistym mlekiem, którenadało jej kolor szarosinawy.Trochę kawy wylało się na spodek, więc najpierw wytarłgo chustką, tak samo brzeg filiżanki.Nie miał wcale ochoty na kawę.  Chciałabym móc ich zabić  powtarzała Mick.W domu ucichło.Lokatorzy zgromadzeni w jadalni poszli do pracy, Mick iGeorge do szkoły, a Ralpha zamknięto w jednym z pokojów od frontu.Pani Kellyowinęła ręcznikiem głowę i ze szczotką do zamiatania poszła na górę.Głuchoniemy stał jeszcze ciągle w progu.Doktor nie spuszczał oczu z jegotwarzy. Wiesz już o tym?  spytał znowu.Słowa jego były bezdzwięczne, więzły mu w gardle, tylko oczy wyrażały topytanie.Po chwili głuchoniemy wyszedł.Doktor i Portia zostali sami.Doktor siedziałjeszcze chwilę na stołku.W końcu i on się podniósł, by wyjść. Zostań, ojcze.Posiedzimy sobie razem przez dzisiejszy ranek.Usmażę naobiad rybę z kartoflami.Zostań, podam ci smaczny, gorący posiłek. Wiesz przecież, że mam wizyty na mieście. Darujmy sobie ten dzień.Proszę cię, ojcze.Czuję się naprawdę tak, jakbymsię miała za chwilę wykończyć.Poza tym nie chcę, żebyś obijał się sam po ulicy.Zawahał się i dotknął kołnierza płaszcza.Był jeszcze bardzo mokry. Przykro mi, córko.Wiesz, że mam pacjentów.Portia trzymała jego szal nad piecem, aż zrobił się gorący.Zapiął płaszcz ipodniósł kołnierz, otulając nim szyję.Odchrząknął i splunął w jedną z papierowychserwetek, które nosił w kieszeni.Potem spalił ją w piecu.Wychodząc, powiedział paręsłów do Highboya siedzącego na schodach.Radził mu, by został z Portią, jeśli możezwolnić się z pracy.Powietrze było przejmująco zimne.Z niskiego, ciemnego nieba nieprzerwaniemżył deszcz.Zbiorniki na śmieci były pełne wody, ulicę wypełniała smrodliwa wońnawilgłych odpadków.Doktor utrzymywał równowagę, chwytając się płotu; nieodrywał ciemnych oczu od ziemi.Odbył najkonieczniejsze wizyty.Od dwunastej do drugiej przyjmowałpacjentów u siebie w domu.Potem usiadł przy biurku z zaciśniętymi mocnopięściami.Ale na nic się nie zda rozmyślać o tej sprawie.Pragnął nie oglądać już nigdy żadnej ludzkiej twarzy.A równocześnie nie mógłusiedzieć sam w pustym pokoju.Włożył płaszcz i wyszedł znów na zimną, mokrąulicę.W kieszeni miał parę recept, które chciał oddać w aptece.Nie miał jednakochoty na rozmowę z Marshallem Nicollsem.Wszedł do apteki i położył recepty na ladzie.Aptekarz odłożył proszki, które właśnie przygotowywał, i wyciągnął do niegoręce.Jego grube wargi poruszały się przez chwilę bezdzwięcznie, zanim się opanował. Panie doktorze  powiedział oficjalnym tonem  pragnę, by pan wiedział,że ja oraz wszyscy koledzy i członkowie mojego stowarzyszenia i kościoła najżywiejprzejmujemy się pana nieszczęściem i chcemy wyrazić panu nasze najgłębszewspółczucie.Doktor odwrócił się na pięcie i wyszedł bez słowa.To za mało.Trzeba czegoś więcej.Realny, twórczy cel, wola sprawiedliwości.Szedł sztywno w kierunku głównej ulicy, z rękami przyciśniętymi do boków.Myślał,ale nie umiał nic wymyślić.Nie mógł przypomnieć sobie żadnego białego, którymiałby jakieś znaczenie w mieście, a równocześnie był odważny i sprawiedliwy.Zastanawiał się kolejno nad każdym adwokatem, nad każdym sędzią, każdymurzędnikiem, których nazwiska znał, ale myśl o tych białych budziła w jego sercugorycz.Zdecydował się w końcu na sędziego z Sądu Najwyższego.Kiedy dotarł dogmachu sądu, nie zawahał się, lecz wszedł szybko, zdecydowany zobaczyć się z sędzią.Na długim korytarzu nie było nikogo, tylko paru bumelantów sterczało wdrzwiach pokojów po obu stronach korytarza.Nie wiedział, gdzie mieści się gabinetsędziego, błąkał się więc niepewnie po całym gmachu, czytając tabliczki na drzwiach.Wreszcie wszedł w wąski korytarz.Stało tam trzech białych, którzy rozmawiali ze sobąi zagradzali drogę.Przycisnął się do ściany, by ich wyminąć, ale jeden z nich odwróciłsię i zatrzymał go. Czego tu chcesz? Czy byłby pan łaskaw powiedzieć mi, gdzie mieści się gabinet sędziego?Biały, w którym doktor rozpoznał zastępcę szeryfa, wskazał palcem konieckorytarza.Spotkali się już gdzieś kilka razy, ale urzędnik go nie poznał.Wszyscy bialiwydawali się Murzynom podobni, ale starali się ich rozróżniać.Natomiast choćwszyscy Murzyni też wydawali się białym do siebie podobni, biali nigdy nie zadawalisobie trudu, by utrwalić w pamięci twarz jakiegoś Murzyna. Czego chcesz, ojcze wielebny?Rozdrażnił go ten żartobliwy, dobrze mu znany tytuł. Nie jestem duchownym  odrzekł  tylko lekarzem.Nazywam się BenedictMady Copeland i chciałbym zobaczyć się natychmiast z sędzią w bardzo ważnejsprawie. Zastępca szeryfa był taki jak inni biali: prosto wyrażone życzenie rozwścieczyłogo. Naprawdę?  zapytał szyderczo.Mrugnął do swoich przyjaciół. A jajestem zastępcą szeryfa, nazywam się pan Wilson i mówię ci, że sędzia jest zajęty.Przyjdz któregoś innego dnia [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • trzylatki.xlx.pl