X


[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.A ja,stary głupiec, wzruszyłem się jej łzami.- Uspokój się, Sarah - rzekłem.- Nie płacz.Idz do domu i powiedz Dickonowi, że masię tu stawić jutro rano, trzezwy, czysty i pełny skruchy, wtedy porozmawiamy.Kiedy poszła, podszedłem do wielkiej skrzyni, w której trzymałem najcenniejszerzeczy, i nurkując głęboko, znalazłem to, czego szukałem - stary miecz w zniszczonejskórzanej pochwie.Wyciągnąłem go i spojrzałem na szary metal, w którym odbijała się mojazmęczona twarz.Ilu ludzi zabiłem tą bronią? Tylu, że nie da się zliczyć.A jednak był tosymbol sprawiedliwości.Dla króla był symbolem władzy, która w imię prawa może zabićkażdego.Wziąłem zamach w powietrzu, tak na próbę.Odwykłem od ciężaru miecza iodezwał się złamany niegdyś nadgarstek, ale rękojeść nadal dobrze leżała w dłoni.Machnąłem drugi raz i trzeci.Stopy podążały posłusznie za ruchami ramienia, gdy dzgałem iblokowałem ciosy wyimaginowanego wroga.- Co ty, u licha, wyprawiasz? - usłyszałem głos Marie.- Odłóż to, bo sobie zrobiszkrzywdę.Nie masz już dwudziestu wiosen.Przez chwilę, dosłownie mgnienie oka, miałem ochotę ściąć synową za te słowa.Ogarnęło mnie pragnienie, by odwrócić się, wziąć zamach i zostawić ją w kałuży krwi napodłodze.Ale szybko odzyskałem panowanie nad sobą.Schowałem miecz do pochwy iwróciłem przed palenisko.Marie podeszła i otuliła mnie ciepłym wełnianym szalem.- Chłodny dziś wieczór - powiedziała.Nie raczyłem odpowiedzieć.Pociągnąłem tylko kolejny łyk grzanego piwa z miodem.Przed oczyma majaczył mi świetlisty złoty pasek.Czy to anioł wskazuje mi drogę doNieba? Nie, to nie był anioł.Po chwili zorientowałem się, że to słońce oświetlające bielonąścianę.Zamknąłem powieki.Kiedy znów je otworzyłem, pasek przesunął się i poszerzył upodstawy.Stopniowo zaczęły do mnie dochodzić także dzwięki - tupanie stóp na kamiennejposadzce, przyciszona rozmowa, od czasu do czasu krzyk bólu albo pluśnięcie jakiejś cieczyw misie.Usta miałem wyschnięte jak wiór, język sztywny jak sosnowy kołek.Znówprzymknąłem oczy i zasnąłem.Tym razem, gdy się obudziłem, ktoś pochylał się nade mną - ciemne lśniące włosyotaczały białą twarz o wielkich czarnych oczach.Pas słonecznego światła na ścianie wyglądał teraz jak sztaba złota.Wieczór, pomyślałem.Poczułem na czole chłodne wilgotne płótno, a doust kapnęło mi trochę wody.Cudowna ulga.W głowie rozbrzmiało mi jedno słowo,pojedyncza ukochana sylaba - Nur.Wlała mi jeszcze odrobinę wody między spierzchnięte wargi, a ja przełknąłem ją ztrudem.Próbowałem usiąść, lecz drobna dłoń Nur powstrzymała mnie delikatnie.- Gdzie jestem? - spytałem chrapliwym głosem, który wydał mi się całkowicie obcy.- Ciii, mój kochany - odparła.- Nie mów, pij.Jesteś w Akce, w dzielnicyszpitalników, w dormitorium.Byłeś bardzo chory.Ale gorączka minęła.Już nic ci nie grozi.Jestem przy tobie.- Akka? - szepnąłem, a Nur wlała mi jeszcze trochę wody do ust.- Nie mów, pij - powtórzyła.Jej piękna twarz zniknęła i pojawiła się chwilę pózniej z glinianą miseczką pełnąjakiegoś płynu.Przytknęła chłodny brzeg miski do moich ust i, podtrzymując mi głowę,zaczęła mnie poić.Płyn był gorzki, ale jakoś zdołałem go przełknąć.Ten wysiłek wyczerpałmnie.Ledwo opuściłem głowę na poduszkę, zasnąłem.Obudziłem się wczesnym rankiem.Nur nie było.Rozejrzałem się dokoła - leżałem wdużej kamiennej komnacie, na jednym z wielu łóżek stojących w rzędzie.Na ścianie wisiałprosty drewniany krucyfiks, a pod nim siedział na pryczy staruszek ubrany tylko w koszulę.Był chudy jak szczapa i prawie łysy, na różowej czaszce zostało mu zaledwie kilka siwychkosmyków.Dostrzegłszy, że się obudziłem, uśmiechnął się i skinął do mnie głową, ale nieodezwał się.Odwzajemniłem uśmiech i odwróciłem wzrok.Przypomniałem sobie słowa Nur.Jestem w Akce, pod opieką szpitalników, którzy leczą chorych i walczą z poganami w imięChrystusa.Nic mi nie grozi.Zaczęły powracać kolejne wspomnienia.Przypomniałem sobie sir Ryszarda Malb�te'a,który strzelał do mnie z kuszy.Przypomniałem sobie duszną koję pod pokładem statku,potworny ból w prawej ręce, ogień, który palił mi wnętrzności, i przekleństwa Reubena, któryopatrywał mi rany Przypomniałem sobie wielki namiot z białego płótna na wietrznymwzgórzu oraz krzyki rannych i umierających wokół mnie mieszające się z krzykami mew.Ipełne troski oczy Robina, który patrzył na mnie i mówił:  Nie umieraj, Alanie, to rozkaz.Pamiętałem też ból i wstyd, kiedy nie mogłem zapanować nad wymiotowaniem iwypróżnianiem.I Nur, mojego anioła, troszczącą się o mnie jak o dziecko, obmywającą milędzwia i kończyny, próbującą mnie karmić, obejmującą mnie, kiedy trzęsłem się w gorączce.Ale najlepiej zapamiętałem, jak płakała nade mną.I jak bardzo chciałem wtedy umrzeć.Znów zasnąłem, a kiedy się obudziłem, ranek był już w pełni, a przy moim łóżku stał Mały John.Był wielki jak dom, opalony, tryskał energią i uśmiechnął się od ucha do ucha.Wręku trzymał znajomy przedmiot w kształcie latawca - solidną tarczę z cienkich deszczułekobciągniętych malowaną skórą.Miała cztery i pół stopy długości i prawie dwie stopy wnajszerszym miejscu.Na białym tle zobaczyłem znajomą głowę warczącego wilka.- To tarcza - rzekł Mały John, stukając w nią palcami.- Może trochę niemodna, ale zato solidna.Kiedy ruszysz w bój, musisz mieć ze sobą taką tarczę.Ile razy mam ci powtarzać,że wymachiwanie mieczem i sztyletem może i sprawdza się w walce jeden na jednego, ale wprawdziwej bitwie tarcza jest nieodzowna.Mówił bardzo wolno i głośno, jak do dziecka albo do idioty.- Gdybyś miał ze sobą taką piękną tarczę, zli ludzie nie mogliby tak łatwo postrzelićcię ze swej wstrętnej kuszy.- Rzucił tarczę na moje łóżko.- Przyniosłem ci też nowy miecz,bo stary chyba gdzieś zgubiłeś.Ach, wy młodzi! Niedługo zaczniecie iść do boju, jak was PanBóg stworzył!Miałem ochotę się roześmiać, ale wciąż bolał mnie brzuch, więc tylko odwzajemniłemuśmiech i rzekłem:- Nie najlepiej radzę sobie z tarczą.Brak mi twoich zdolności do krycia się przedwrogiem.Mały John wybuchnął śmiechem.- Temu łatwo zaradzić.Kiedy staniesz na nogi, wszystkiego cię nauczę.Ktoś musi.Wygląda na to, że posiedzimy tu jeszcze kilka tygodni, więc masz mnóstwo czasu, żebynabrać sił.Ale bez żartów, Alanie, jeśli znów pójdziesz na bitwę bez tarczy.to osobiściezastrzelę cię z kuszy! Tymczasem zdrowiej, drogi chłopcze.Po tych słowach odwrócił się i wyszedł z dormitorium.Następnego dnia, kiedy Nur nakarmiła mnie owsianką i obmyła od stóp do głów,przyszedł Robin.W dłoniach trzymał kiść winogron i chyba nie wiedział, co powiedzieć anico zrobić z owocami.W końcu położył je na stoliku przy mojej głowie, usiadł na łóżku irzekł:- Reuben mówi, że musisz jeść owoce.Podobno w ten sposób można oczyścić ciało zezłych humorów.Zwieże owoce zmniejszają ilość żółci.a może flegmy?.coś w każdymrazie zmniejszają.Podziękowałem mu za prezent i zapadła krępująca cisza.Robin sprawiał wrażeniezmęczonego.- Wyglądasz lepiej - odezwał się po dłuższej chwili.- Znów prawie przypominasz człowieka.Uśmiechnął się, a ja zapewniłem, że czuję się całkiem dobrze, ale jestem jeszczesłaby.- Reuben był pewien, że umrzesz - odparł.- Ja też bardzo się martwiłem [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • trzylatki.xlx.pl