[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Łzy jej się zakręciły w oczach – ktoś kupił zagrodę i robi porządki, zaraz się wprowadzi, a ona dalej będzie bezdomna.Ktoś wyszedł z chaty; Doris ukryła się za krzakami i już chciała się wycofać, ale ten ktoś ruszył z połamanym krzesłem do ogniska i wtedy zobaczyła, że to Marek.Na chwilę ją zamurowało, ale zaraz tam ruszyła.– A co ty tu robisz? – zawołała ze środka podwórka.– Remont – odparł Marek, obrzucając ją obojętnym spojrzeniem.– Ach tak… Cześka coś mówiła, że firmę znowu uruchamiasz.Widzę, że jednakpostanowiłeś tu zostać.– Od tamtego tygodnia nie zmieniłem zdania.Doris odgarnęła blond loczki z czoła, zerkając z troską na Marka.– Nie możesz poczekać parę dni? Jeszcze ci się szwy porozłażą.Słysząc jej troskliwy ton, odpowiedział z uśmiechem:– Bez szaleństw, nic mnie nie goni, ile mogę, to zrobię.Na razie mam gdzie mieszkać.– To ty masz zamiar tu mieszkać?– Po to ją kupiłem.– Ty ją kupiłeś? – wykrztusiła, zbliżając się do ogniska.– Ty nie chciałaś…– Za ile?! – ryknęła.– Za sto trzydzieści tysięcy.Opuścili jeszcze dychę.– Skąd miałeś? – spytała bez tchu.– Mnie dałeś sto czterdzieści za obrazki!Marek podgarnął żar do środka ogniska, oparł się o metalowe grabie i popatrzył na Doris znużonym wzrokiem.– Doris… jestem już tym wszystkim zmęczony… Zostało mi jeszcze trochę z tego, co mioddałaś w tamtym roku.– A ile ci zostało, jak piłeś i szlajałeś się gdzieś od zimy.– Popijałem, a w temacie szlajania też bym się spierał.Zanim tu przyjechałem,sprzedałem, co się dało sprzedać.– Co sprzedałeś? Skrzynkę na listy, którą bank przeoczył?– Plac z siedzibą firmy, maszyny, na ojca były… Nie dokuczaj mi już… Powiedziałem,że nigdy od ciebie nie odejdę.Wyjedziesz, sprzedam to w cholerę i pojadę za tobą, bo…– A niby gdzie mam wyjeżdżać? – przerwała mu w pół zdania.– Byłam popychadłemojca, potem męża.Gdyby nie Filip Spalski, który kupił Magnolię, a potem miał gdzieś, co się w niej dzieje i ilu życiowych rozbitków się tam kręci, nie miałabym nawet gdzie się zatrzymać, kiedy pewnej grudniowej nocy przyjechałam tutaj z twoimi cholernymi pieniędzmi!Marek popatrzył na nią i zaczął spokojnie zgrabiać nadpalone kawałki drewna i patyki wokół ogniska.Doris oparła się na jakimś pieńku, popatrzyła po zaniedbanym podwórku, na chwilęzatrzymała wzrok na chacie, a potem zwróciła spojrzenie na Marka.Był dokładnie taki, jak go sobie wymarzyła.Zwyczajny facet, któremu chodzi tylko o to, żeby prowadzić zwyczajne życie.Dobre, proste, bez krętactw i żerowania na innych.Takim go zobaczyła z kuchennego okna w domu tego drania, obiboka i szantażysty,swojego męża.Wychodził ze swojego domu naprzeciwko do pracy albo na spacer z psemzadowolony, uśmiechnięty, nieświadomy zdarzeń, które rozwalą jego prosty świat, a jego samego zaprowadzą do bieszczadzkiego więzienia.– Nigdzie nie zamierzam wyjeżdżać – odezwała się cicho, wygładzając sukienkęna kolanach.– Tu są wszyscy ludzie, którzy coś w moim życiu znaczą.Poza matką i jej byłym kochankiem Marcelem, oczywiście.– A po chwili dodała w zamyśleniu: – Poczułabym się o wiele lepiej, gdyby się okazało, że to właśnie on jest moim ojcem.Chociaż z drugiej strony…jakie to w sumie ma teraz znaczenie.Marek podszedł do niej bliżej.– Nie powinnaś trochę poleżeć w łóżku po tym wszystkim? – zapytał z troską.– A ty z raną w brzuchu nie powinieneś szarpać się tu z tym wszystkim.Nic ci tu nie ucieknie.– Nic – przyznał.– Wracamy do Magnolii?Doris skinęła głową.Wziął ją pod ramię i delikatnie poderwał z pieńka.Ruszyli razem w stronę drogi.Minęli wjazd, zatarasowany przewróconym przez wichurę drzewem, i zeszli po schodkach z łupkowej skały.Tymi samymi, którymi dawno temu Rudolf biegł do swojej jedynej Luizy, gdy każdego lata przyjeżdżał tu do babki i wujka na wakacje.Jedni ludzie ustępują miejsca innym, nowe zdarzenia odsuwają na bok to, co stało się dawniej.Tylko miejsca pozostają te same na długo, niezmienne w swej podstawowej,nienaruszalnej strukturze.Zaniedbana chata pewnego dnia zabłyśnie odnowionym frontem, nową farbą w oknachi nowym dachem.Znikną wszystkie chaszcze, zza których nie widać drogi.Może powstanie tu jakaś szopa albo z tyłu niewielki warsztat.Coś zastąpi coś innego, ale to będzie wciąż to samo miejsce i po latach letargu zacznie się tu nowe życie.Nim odgarnęli dzikie krzewy i zaczęli się przez nie przedzierać do schodków, Dorisobejrzała się i obrzuciła wzrokiem miejsce na lewo od chaty – idealne na ogród pełen kolorów, zapachów i ścieżek, które same w sobie nie będą prowadziły donikąd.Na każdej z nich będzie można przystanąć i popatrzeć dookoła siebie.I pozachwycać się tym wszystkim.Popatrzyła za Markiem, który przecierał szlaki wśród kłujących krzewów.– Marek! – krzyknęła za nim.– Co chcesz? – Odwrócił się w jej stronę.– Nic… Uważaj na tych schodkach.Można się pośliznąć i polecieć na dół – powiedziała.Chciała dodać, że świat jest taki piękny, ale w ostatniej chwili ugryzła się w język.Pomyślałby jeszcze, że zwariowała [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl trzylatki.xlx.pl
.Łzy jej się zakręciły w oczach – ktoś kupił zagrodę i robi porządki, zaraz się wprowadzi, a ona dalej będzie bezdomna.Ktoś wyszedł z chaty; Doris ukryła się za krzakami i już chciała się wycofać, ale ten ktoś ruszył z połamanym krzesłem do ogniska i wtedy zobaczyła, że to Marek.Na chwilę ją zamurowało, ale zaraz tam ruszyła.– A co ty tu robisz? – zawołała ze środka podwórka.– Remont – odparł Marek, obrzucając ją obojętnym spojrzeniem.– Ach tak… Cześka coś mówiła, że firmę znowu uruchamiasz.Widzę, że jednakpostanowiłeś tu zostać.– Od tamtego tygodnia nie zmieniłem zdania.Doris odgarnęła blond loczki z czoła, zerkając z troską na Marka.– Nie możesz poczekać parę dni? Jeszcze ci się szwy porozłażą.Słysząc jej troskliwy ton, odpowiedział z uśmiechem:– Bez szaleństw, nic mnie nie goni, ile mogę, to zrobię.Na razie mam gdzie mieszkać.– To ty masz zamiar tu mieszkać?– Po to ją kupiłem.– Ty ją kupiłeś? – wykrztusiła, zbliżając się do ogniska.– Ty nie chciałaś…– Za ile?! – ryknęła.– Za sto trzydzieści tysięcy.Opuścili jeszcze dychę.– Skąd miałeś? – spytała bez tchu.– Mnie dałeś sto czterdzieści za obrazki!Marek podgarnął żar do środka ogniska, oparł się o metalowe grabie i popatrzył na Doris znużonym wzrokiem.– Doris… jestem już tym wszystkim zmęczony… Zostało mi jeszcze trochę z tego, co mioddałaś w tamtym roku.– A ile ci zostało, jak piłeś i szlajałeś się gdzieś od zimy.– Popijałem, a w temacie szlajania też bym się spierał.Zanim tu przyjechałem,sprzedałem, co się dało sprzedać.– Co sprzedałeś? Skrzynkę na listy, którą bank przeoczył?– Plac z siedzibą firmy, maszyny, na ojca były… Nie dokuczaj mi już… Powiedziałem,że nigdy od ciebie nie odejdę.Wyjedziesz, sprzedam to w cholerę i pojadę za tobą, bo…– A niby gdzie mam wyjeżdżać? – przerwała mu w pół zdania.– Byłam popychadłemojca, potem męża.Gdyby nie Filip Spalski, który kupił Magnolię, a potem miał gdzieś, co się w niej dzieje i ilu życiowych rozbitków się tam kręci, nie miałabym nawet gdzie się zatrzymać, kiedy pewnej grudniowej nocy przyjechałam tutaj z twoimi cholernymi pieniędzmi!Marek popatrzył na nią i zaczął spokojnie zgrabiać nadpalone kawałki drewna i patyki wokół ogniska.Doris oparła się na jakimś pieńku, popatrzyła po zaniedbanym podwórku, na chwilęzatrzymała wzrok na chacie, a potem zwróciła spojrzenie na Marka.Był dokładnie taki, jak go sobie wymarzyła.Zwyczajny facet, któremu chodzi tylko o to, żeby prowadzić zwyczajne życie.Dobre, proste, bez krętactw i żerowania na innych.Takim go zobaczyła z kuchennego okna w domu tego drania, obiboka i szantażysty,swojego męża.Wychodził ze swojego domu naprzeciwko do pracy albo na spacer z psemzadowolony, uśmiechnięty, nieświadomy zdarzeń, które rozwalą jego prosty świat, a jego samego zaprowadzą do bieszczadzkiego więzienia.– Nigdzie nie zamierzam wyjeżdżać – odezwała się cicho, wygładzając sukienkęna kolanach.– Tu są wszyscy ludzie, którzy coś w moim życiu znaczą.Poza matką i jej byłym kochankiem Marcelem, oczywiście.– A po chwili dodała w zamyśleniu: – Poczułabym się o wiele lepiej, gdyby się okazało, że to właśnie on jest moim ojcem.Chociaż z drugiej strony…jakie to w sumie ma teraz znaczenie.Marek podszedł do niej bliżej.– Nie powinnaś trochę poleżeć w łóżku po tym wszystkim? – zapytał z troską.– A ty z raną w brzuchu nie powinieneś szarpać się tu z tym wszystkim.Nic ci tu nie ucieknie.– Nic – przyznał.– Wracamy do Magnolii?Doris skinęła głową.Wziął ją pod ramię i delikatnie poderwał z pieńka.Ruszyli razem w stronę drogi.Minęli wjazd, zatarasowany przewróconym przez wichurę drzewem, i zeszli po schodkach z łupkowej skały.Tymi samymi, którymi dawno temu Rudolf biegł do swojej jedynej Luizy, gdy każdego lata przyjeżdżał tu do babki i wujka na wakacje.Jedni ludzie ustępują miejsca innym, nowe zdarzenia odsuwają na bok to, co stało się dawniej.Tylko miejsca pozostają te same na długo, niezmienne w swej podstawowej,nienaruszalnej strukturze.Zaniedbana chata pewnego dnia zabłyśnie odnowionym frontem, nową farbą w oknachi nowym dachem.Znikną wszystkie chaszcze, zza których nie widać drogi.Może powstanie tu jakaś szopa albo z tyłu niewielki warsztat.Coś zastąpi coś innego, ale to będzie wciąż to samo miejsce i po latach letargu zacznie się tu nowe życie.Nim odgarnęli dzikie krzewy i zaczęli się przez nie przedzierać do schodków, Dorisobejrzała się i obrzuciła wzrokiem miejsce na lewo od chaty – idealne na ogród pełen kolorów, zapachów i ścieżek, które same w sobie nie będą prowadziły donikąd.Na każdej z nich będzie można przystanąć i popatrzeć dookoła siebie.I pozachwycać się tym wszystkim.Popatrzyła za Markiem, który przecierał szlaki wśród kłujących krzewów.– Marek! – krzyknęła za nim.– Co chcesz? – Odwrócił się w jej stronę.– Nic… Uważaj na tych schodkach.Można się pośliznąć i polecieć na dół – powiedziała.Chciała dodać, że świat jest taki piękny, ale w ostatniej chwili ugryzła się w język.Pomyślałby jeszcze, że zwariowała [ Pobierz całość w formacie PDF ]