[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Cicho było, oczy się zwracały na gościniec, którym przybycia oczekiwano, ażposzedł szmer, podniosły się głowy, królowa z siedzenia w kolebce wstała,młody król z konia zsiadł.Pokazał się wóz czterema końmi zaprzężony panaJana z Tęczyna, bo jemu się dostała cześć towarzyszenia świętemu mężowi.Zanim jechali inni posłowie ze dworami swymi.Zobaczywszy króla i królowę, wojewoda woznicy dał znak, aby stanął, i z wozupostrzegłem szybko wysiadającego człowieka średnich lat, ciemnej płci, z długąszyją obnażoną, w sukni prostej, grubej, brunatnej, z kapturem, powrozempodpasanej, u którego prosty drewniany z dużym krzyżem wisiał różaniec.Nogimiał bose w trepkach drewnianych a ręce niemal do kolan długie.Inaczej ja sobie go wyobrażałem, ale takim, jakim był, wydał mi się do innychludzi wcale niepodobnym.Przynajmniej od naszych różnił się bardzo i widaćbyło, że z innych krajów pochodził, bo i rysy twarzy, i oczy, i postawa osobliwebyły i dziwne.Poruszał się prędko, wejrzenie miał śmiałe i ogniste, ale obejściesię z ludzmi pokorne.Królowę i króla pozdrowiwszy, którzy go w rękę całować chcieli, obie ręce napiersiach złożył i pokłonił się nisko.Ale gdy potem podniósł głowę a spojrzałdokoła, kogo oczy trafiły, ciarki po nim przeszły.Coś takiego przejmującegomiał we wzroku.Cisnęli się wszyscy do rąk, do nóg, a on błogosławił, podniósłszy potem prawąrękę do góry, i modlitwę szeptał.W tej siermiędze prostej, z twarzą niepiękną, surową, czarną, wychudłą, bosy,biedny, stał w tej chwili ponad tłumami jako król i wódz.A nic go to niestrwożyło, nie pomieszało, ani orszak ów wspaniały, ani ludu tysiące, ani oznakiczci, które odbierał.Pozostał nieporuszony zupełnie i gdy biskup przy nim idącydał znak, ruszyło się wszystko w procesji do kościoła, księża pieśń śpiewaćpoczęli i wszyscy pieszo za Kapistranem i biskupem poszli do Panny Marii.Dla niego i dla towarzyszów, których z sobą miał, bo mu nie tylko na nich niezbywało, ale mu co chwila nowi przybywali, opróżniono umyślnie w Rynkukamienicę Jerzego Sworca, z której można powiedzieć, że klasztor zrobiono.Wygód ci nowi zakonnicy nie potrzebowali wcale, bo na gołej ziemi sypiali,posty bardzo surowe zachowywali mało nie co dzień, w piecach sobie nawetopalać nie pozwalali, a zaraz oratorium urządzili i klauzurę.Izba pierwsza, przy której służbę postawić musiano, bo ludzie się jęcząc ipłacząc cisnęli, służyła do przyjmowania tych, których do Kapistranaprzypuszczano.Ponieważ biskup go przyjmował, a jam służbę u niego pełnił, mogłem i miałemzręczność się przypatrzeć życiu i obyczajowi świętobliwego męża.Nawykliśmy byli wszyscy do niezmordowanej pracy naszego biskupa, który odrana do nocy prawie nie spoczywał, ale czym to było w miarę żywota tegoczłowieka, który wszystek czas swój trawił jakby w pobożnej gorączce.W nocy ledwie parę godzin zasypiał, odprawiając w różnych terminachmodlitwy z braćmi, a przez cały dzień kazał, spowiadał, nauczał, przyjmowałludzi, każdą chwilę wolną wnet obracając na modlitwę.Czasu modlitwy mienił się zupełnie człowiek, twarz wyjaśniała, oczy zdawałypowiększać, drżał w uniesieniu jakimś i zdawało się, że zapomniał, porwanyduchem do niebios, iż był jeszcze na tym świecie.Nawykłym będąc do mojego świętobliwego księdza Jana Kantego,zdumiewałem się, jak dwaj ludzie pobożni równie, tak mogli być do siebieniepodobni.Albowiem mój Jan spokojny był, łagodny jak baranek i wmodlitwie zatapiał się, nie upajał nią - Kapistran zaś jakby uniesiony,rozgorzały, przybierał postać wrażającą grozę i trwogę.Następnych dni postawiono przy kościele Zwiętego Wojciecha, na tym miejscu,gdzie wedle podania apostoł też ten do ludu przemawiał, ambonę drewnianą,którą obwieszono kobiercami i oponami kosztownymi, ale Kapistran te ozdobywszystkie pościągać kazał.Tuż przy nim stał jeden z kolegiatów naszych i w miarę gdy mówił, tłumaczyłnam słowa jego.Bliżej ambony były uczynione siedzenia i klęczniki dla królowej, króla, dworu,duchowieństwa i panów.Dalej Rynek, jak zajrzeć, był pełniusieńki, a panowaławśród tych nabitych i ściśniętych ludzi taka cisza, iż zdawało się, że muchę byprzelatującą posłyszeć można.Mam się ja kusić o to, abym opowiedział, jak słowo jego działało i w jakisposób.Tego ani ja, ani nikt nie potrafi.Działo się bowiem coś cudownego.Mało ludzi mogło dosłyszeć, co mówił, inni niespełna rozumieli, przecież mowajego poruszała serca, wyciskała łzy, nawracała, pociągała.Nie widziałem kaznodziei tak mówiącego jak on: rzucał się niespokojny, ręce kuniebu wyciągał, padał, chodził, zniżał do ziemi, bił w piersi; sam dzwięk jegomowy brzmiał tak, że się robiło około serca trwożno, łzy cisnęły się do oczów.Ci, co wcale go nie rozumieli nawet, przejęci, przestraszeni, łkali i mdleli.Posłannik to był boży i mocą Jego obdarzony, ale nie przynosił miłosierdzia ipokoju, tylko grozby straszne, pomsty za grzechy wołanie, katuszy piekielnychodgłosy.Ja to przynajmniej tak czułem, a ze mną drugich wielu.Dopóki mówił, trzymał tak na uwięzi wszystkich i tylko łkania i wykrzykiboleści czasem mu przerywały, potem gdy kończąc zwrócił się do krzyża i padłprzed nim, ręce wyciągając ku Chrystusowi, padało z jękiem na ziemię w proch,co żyło [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl trzylatki.xlx.pl
.Cicho było, oczy się zwracały na gościniec, którym przybycia oczekiwano, ażposzedł szmer, podniosły się głowy, królowa z siedzenia w kolebce wstała,młody król z konia zsiadł.Pokazał się wóz czterema końmi zaprzężony panaJana z Tęczyna, bo jemu się dostała cześć towarzyszenia świętemu mężowi.Zanim jechali inni posłowie ze dworami swymi.Zobaczywszy króla i królowę, wojewoda woznicy dał znak, aby stanął, i z wozupostrzegłem szybko wysiadającego człowieka średnich lat, ciemnej płci, z długąszyją obnażoną, w sukni prostej, grubej, brunatnej, z kapturem, powrozempodpasanej, u którego prosty drewniany z dużym krzyżem wisiał różaniec.Nogimiał bose w trepkach drewnianych a ręce niemal do kolan długie.Inaczej ja sobie go wyobrażałem, ale takim, jakim był, wydał mi się do innychludzi wcale niepodobnym.Przynajmniej od naszych różnił się bardzo i widaćbyło, że z innych krajów pochodził, bo i rysy twarzy, i oczy, i postawa osobliwebyły i dziwne.Poruszał się prędko, wejrzenie miał śmiałe i ogniste, ale obejściesię z ludzmi pokorne.Królowę i króla pozdrowiwszy, którzy go w rękę całować chcieli, obie ręce napiersiach złożył i pokłonił się nisko.Ale gdy potem podniósł głowę a spojrzałdokoła, kogo oczy trafiły, ciarki po nim przeszły.Coś takiego przejmującegomiał we wzroku.Cisnęli się wszyscy do rąk, do nóg, a on błogosławił, podniósłszy potem prawąrękę do góry, i modlitwę szeptał.W tej siermiędze prostej, z twarzą niepiękną, surową, czarną, wychudłą, bosy,biedny, stał w tej chwili ponad tłumami jako król i wódz.A nic go to niestrwożyło, nie pomieszało, ani orszak ów wspaniały, ani ludu tysiące, ani oznakiczci, które odbierał.Pozostał nieporuszony zupełnie i gdy biskup przy nim idącydał znak, ruszyło się wszystko w procesji do kościoła, księża pieśń śpiewaćpoczęli i wszyscy pieszo za Kapistranem i biskupem poszli do Panny Marii.Dla niego i dla towarzyszów, których z sobą miał, bo mu nie tylko na nich niezbywało, ale mu co chwila nowi przybywali, opróżniono umyślnie w Rynkukamienicę Jerzego Sworca, z której można powiedzieć, że klasztor zrobiono.Wygód ci nowi zakonnicy nie potrzebowali wcale, bo na gołej ziemi sypiali,posty bardzo surowe zachowywali mało nie co dzień, w piecach sobie nawetopalać nie pozwalali, a zaraz oratorium urządzili i klauzurę.Izba pierwsza, przy której służbę postawić musiano, bo ludzie się jęcząc ipłacząc cisnęli, służyła do przyjmowania tych, których do Kapistranaprzypuszczano.Ponieważ biskup go przyjmował, a jam służbę u niego pełnił, mogłem i miałemzręczność się przypatrzeć życiu i obyczajowi świętobliwego męża.Nawykliśmy byli wszyscy do niezmordowanej pracy naszego biskupa, który odrana do nocy prawie nie spoczywał, ale czym to było w miarę żywota tegoczłowieka, który wszystek czas swój trawił jakby w pobożnej gorączce.W nocy ledwie parę godzin zasypiał, odprawiając w różnych terminachmodlitwy z braćmi, a przez cały dzień kazał, spowiadał, nauczał, przyjmowałludzi, każdą chwilę wolną wnet obracając na modlitwę.Czasu modlitwy mienił się zupełnie człowiek, twarz wyjaśniała, oczy zdawałypowiększać, drżał w uniesieniu jakimś i zdawało się, że zapomniał, porwanyduchem do niebios, iż był jeszcze na tym świecie.Nawykłym będąc do mojego świętobliwego księdza Jana Kantego,zdumiewałem się, jak dwaj ludzie pobożni równie, tak mogli być do siebieniepodobni.Albowiem mój Jan spokojny był, łagodny jak baranek i wmodlitwie zatapiał się, nie upajał nią - Kapistran zaś jakby uniesiony,rozgorzały, przybierał postać wrażającą grozę i trwogę.Następnych dni postawiono przy kościele Zwiętego Wojciecha, na tym miejscu,gdzie wedle podania apostoł też ten do ludu przemawiał, ambonę drewnianą,którą obwieszono kobiercami i oponami kosztownymi, ale Kapistran te ozdobywszystkie pościągać kazał.Tuż przy nim stał jeden z kolegiatów naszych i w miarę gdy mówił, tłumaczyłnam słowa jego.Bliżej ambony były uczynione siedzenia i klęczniki dla królowej, króla, dworu,duchowieństwa i panów.Dalej Rynek, jak zajrzeć, był pełniusieńki, a panowaławśród tych nabitych i ściśniętych ludzi taka cisza, iż zdawało się, że muchę byprzelatującą posłyszeć można.Mam się ja kusić o to, abym opowiedział, jak słowo jego działało i w jakisposób.Tego ani ja, ani nikt nie potrafi.Działo się bowiem coś cudownego.Mało ludzi mogło dosłyszeć, co mówił, inni niespełna rozumieli, przecież mowajego poruszała serca, wyciskała łzy, nawracała, pociągała.Nie widziałem kaznodziei tak mówiącego jak on: rzucał się niespokojny, ręce kuniebu wyciągał, padał, chodził, zniżał do ziemi, bił w piersi; sam dzwięk jegomowy brzmiał tak, że się robiło około serca trwożno, łzy cisnęły się do oczów.Ci, co wcale go nie rozumieli nawet, przejęci, przestraszeni, łkali i mdleli.Posłannik to był boży i mocą Jego obdarzony, ale nie przynosił miłosierdzia ipokoju, tylko grozby straszne, pomsty za grzechy wołanie, katuszy piekielnychodgłosy.Ja to przynajmniej tak czułem, a ze mną drugich wielu.Dopóki mówił, trzymał tak na uwięzi wszystkich i tylko łkania i wykrzykiboleści czasem mu przerywały, potem gdy kończąc zwrócił się do krzyża i padłprzed nim, ręce wyciągając ku Chrystusowi, padało z jękiem na ziemię w proch,co żyło [ Pobierz całość w formacie PDF ]