[ Pobierz całość w formacie PDF ]
. Niejedno godne uwagi ciało wydobyte dziś zostanie na światło dzienne.Niejedno, panieJerzy  zmyliła mnie jego intonacja, byłem pewien, że zaraz dopowie niezbędną konkluzję,albo udzieli mi dwuznacznej porady życiowej, ale on nieoczekiwanie zamilkł, ja zaś, zdekon-centrowany i zirytowany na samego siebie, nie byłem już w stanie odgadnąć, do czego zmie-rzał, co miał na myśli. Czy to prawda, co o panu mówią?  zapytałem po chwili. Zależy o którą z licznych legend, jakie na mój temat krążą, panu chodzi.Co takiego mó-wią? Mówią  zająknąłem się, choć przysiągłem sobie, że się nie zająknę  mówią, że jest pannajbogatszym człowiekiem świata.Arcymajster Swaczyna pogardliwie machnął ręką. Ale gdzie tam  powiedział z niesmakiem i irytacją. Ale gdzie tam.Nie wolno dawaćwiary stugębnej plotce.Najbogatszy człowiek świata, dobre sobie!  Arcymajster Swaczynasmakował własną pogardę i irytację. Najbogatszy człowiek świata! Ja nie jestem nawet wpierwszej dziesiątce!  Teraz mówił szybko i gwałtownie z gorzkim sarkazmem mężczyzny,który świadom jest swoich klęsk życiowych. Rozumie pan, nie mieszczę się nawet w pierw-szej dziesiątce najbogatszych, nie dość na tym, że się nie mieszczę, to ja spadam, a nawetordynarnie mówiąc lecę na pysk.W zeszłym roku byłem piętnasty, a na dziś jestem siedem-41 nasty.Właśnie to między innymi sprawdzałem w Warszawie.Pan sobie zdaje sprawę, panieJerzy, co to znaczy być na siedemnastym miejscu!? To znaczy nie być wcale.Płaty zielonej farby odpadały z kruchych ścian strzelnicy, przez szczeliny w krzywych de-skach i powyginanych blachach wzlatywały proste promienie światła, w głębi, w gęstym zie-lonym cieniu stały rzędy szklanych rurek, papierowych kwiatów, zapałek, na niewidocznychnitkach wisiały papierosy, biało-czarne fotografie gwiazd filmowych, skamieniałe słodycze,wyżej przestrzelone na wylot tarcze, w kącie monstrualna lalka nie do zdobycia, trzeba bymieć siedemdziesiąt dwa punkty na sześć strzałów z wolnej ręki, żeby wejść w jej posiadanie,wynik nieosiągalny nawet dla mistrza olimpijskiego.Małgosia Snajperek siedziała na taborecie na zewnątrz tego rachitycznego pawilonu, który,zdawać się mogło, runie za lada podmuchem, swoją piegowatą twarzyczkę wystawiła kusłońcu, swoją wyszarzałą, uszytą z niewłaściwych tkanin sukienczynę podwinęła wysoko iwidać było jej uda białe jak papier kancelaryjny.Spłoszyła się na nasz widok i poprawiajączgrzebną szatę oraz byle jaką fryzurę ukryła się w środku i usiłowała nadać swoim przypad-kowym rysom wyraz gotowości służbowej. Jak firma, pani Małgorzato? Jak tam firma na dzisiaj?  pytał przyjacielskim, ale też za-razem na wskroś oficjalnym tonem Arcymajster Swaczyna. Jeszcze nikogo nie było, jeszcze nie było ani jednego klienta. Niedobrze  zatroskał się Arcymajster Swaczyna i przybrał taką minę, i wykonywał takiegesty, i mówił w taki sposób, że nie było siły; Małgosia musiała poczuć się winna, co tamMałgosia, ja sam ni stąd, ni zowąd poczułem się winien. Może po południu  powiedziałem bez przekonania  może po południu coś się poprawi,jak ludzie pójdą na festyn. Niedobrze  Arcymajster Swaczyna po mistrzowsku pogrążony w rzekomym ogromiekalkulacji zdawał się niczego nie słyszeć. Niedobrze.Bardzo niedobrze.Jak tak dalej bę-dzie, człowiek z torbami pójdzie.W sumie nie wiem, co robić  zwrócił się nagle do mnie imówił teraz tak, jakby w samej rzeczy oczekiwał rzetelnej porady. W sumie nie wiem, corobić.Czy sprzedać firmę z niewielkim zyskiem, czy remontować, czy obniżyć ceny.Niewiem.Zastanowię się, dzień dzisiejszy nie jest dniem rozstrzygających decyzji.Arcymajster Swaczyna powoli, w bardzo starannie opracowanym zamyśleniu jął zdejmo-wać marynarkę, zdjął ją, metodycznie złożył i delikatnie położył na wyświeconym łokciamipokoleń strzelców kontuarze, następnie z równym spokojem jął podwijać rękawy koszuli,podwinął je i powiedział z wystudiowaną uprzejmością:- Pani Małgorzato, poproszę o broń i amunicję.Gdy zaś Małgosia Snajperek podawała muwiatrówkę i postawiła przed nim wypełnioną śrutem puszkę, on długo stał z obróconą lufą kugórze strzelbą w garści i z nienawistnym namysłem przyglądał się paradującej w głębi strzel-nicy armii zapałek, patyczków i szklanych rurek nie do trafienia.A potem zaczął celnymistrzałami dziesiątkować te stojące na rachitycznych nóżkach oddziały, drzazgi i odłamkiszkła, papierowe płatki fruwały w powietrzu.Arcymajster Swaczyna po każdym celnymstrzale unosił melodyjnym ruchem broń ku górze i krzyczał triumfalnie: Sukienka! Bluzka! Spódnica! Halka! Biustonosz! Majtki! Lewy sandał! Prawy sandał!42  Lewy kolczyk!Małgosia Snajperek śmiała się jak szalona, traciła przytomność ze śmiechu, pochylała sięspazmatycznie, jej czaszka niebezpiecznie raz po raz przecinała linię strzału, histerycznieprzyciskała rozczapierzone dłonie do piersi i do brzucha, tak jakby się bała, iż nieustanna ka-nonada prawdziwie zerwie z niej odzienie.Po dobrej chwili, jak zwykle z opóznieniem, jakzwykle w takich sytuacjach z opóznieniem, pojąłem perwersyjny sens tej zabawy i ujrzałemto, co tych dwoje musiało widywać od dawna, ujrzałem, jak sukienka Małgosi Snajpereksfruwa z jej ciała, ujrzałem, jak opuszcza ją bielizna i biżuteria, i wszystkie te tanie srebra, inadto wiotkie części garderoby raz po raz trafiane bezlitośnie celnymi strzałami ArcymajstraSwaczyny spadały na ziemię i Małgosia stała goła tak, jak ją Pan stworzył, i ja z całych siłgapiłem się na nią, i ciało moje przebijały płynne błyskawice i zwodnicze przeświadczenie, iżewangeliczki w przeciwieństwie do wiecznie opalonych katoliczek mają skórę białą jak pa-pier kancelaryjny, na dobre utrwalało się w głębi mego roztrzepotanego serca. Spóznię się do kościoła  powiedziałem bardzo słabym głosem. Natychmiast  Arcymajster Swaczyna w pośpiechu wdziewał marynarkę  natychmiastpana odwożę.Pani Małgorzato, zaraz wracam, odwiozę pana Jerzego i zaraz będę z powro-tem.Do kościoła się nie wybieram, niestety.Gdy wsiedliśmy do samochodu, uświadomiłem sobie, iż przez cały czas oczekiwałem ja-kiejś snajperskiej aluzji, iż mniej lub bardziej świadomie oczekiwałem, że Arcymajster Swa-czyna porówna któryś ze swoich celnych strzałów z jakimś bardzo słynnym skrytobójczymstrzałem, spodziewałem się, że być może wymieni w pewnej chwili nazwisko I sekretarzaWładysława Gomułki, że w ogóle w jakikolwiek sposób da mi do zrozumienia, że wie.AleArcymajster Swaczyna majestatycznie zmieniał biegi, z fantastyczną nonszalancją wystawiałłokieć przez otwarte okno i leniwie objaśniał mi powody, dla których przestał chodzić do ko-ścioła: Rzecz nie w tym, że straciłem wiarę, panie Jerzy, przeciwnie, ja zachowałem wiarę, cowięcej, ja zachowałem moją dziecinną wiarę, dalej mi się wydaje, dalej jestem pewien, iż PanBóg, gromowładny starzec z siwą brodą nie spuszcza ze mnie oka [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • trzylatki.xlx.pl