[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Prze-praszam.- Nie ma za co.Nic nie szkodzi.Kiedy czasowy wyłącznik zgasił światło, nie zawracałem sobiegłowy powtórnym uruchamianiem go.Zamiast tego poszliśmy dalej wkierunku ołtarza w północnej części świątyni.Obróciliśmy się, żebypopatrzeć na posąg kobiety trzymającej niekompletną czaszkę,Levenson najwyrazniej zadrżał.- To jedyna rzecz, jaka naprawdę robi tu na mnie wrażenie - po-wiedział, wskazując na rzezbę.- Ta kobieta i sponiewierana czaszka.Gdy przyjechałem do tutejszej szkoły, niektórzy ze starszych uczniówopowiadali o klątwie wrzeszczącej czaszki.O tym, że była to czaszkajej kochanka, mężczyzny zamordowanego przez jej męża.Wszystkooczywiście było wymysłem, ale kiedy ma się dwanaście lat i jest siędaleko od rodziców, człowiek wierzy w podobne brednie.Proszę mniezle nie zrozumieć, wydawało mi się, że jestem niezłym twardzielem, aleta jedna rzecz sprawiała, że śniły mi się koszmary.Nie bardzo się topanu przyda, co?- Ależ skąd - odparłem, pilnie notując.- To fascynujące.Właśnieo coś takiego mi chodziło.- Naprawdę?- Tak.Doskonały przykład indywidualnej reakcji.Wie pan może,czy któryś z pańskich szkolnych kolegów odbierał to w taki sam spo-sób?- Och, na pewno.To była jedna z tych historyjek, jakie chłopcyopowiadają sobie po zgaszeniu światła.- Czy z wieloma poznanymi wtedy kolegami utrzymuje pan kon-takt do dzisiaj? - zapytałem, kartkując zeszyt do strony, na której zano-towałem nazwiska uczniów należących do stowarzyszenia dyskusyjne-go.- Nie, raczej z niewidoma, aż wstyd się przyznać.- A z.sprawdzmy.Timothym Fletcherem? Davidem Wardem?205- Nie - odpowiedział, mrugając.- Matthew Knowlesem?Zaprzeczył ruchem głowy.- Jamesonem?- Nie.Słyszałem wyraznie, że usiłował zapanować nad własnym głosem.Wziąłem głęboki wdech i cały czas udawałem, że odczytuję nazwi-ska z zeszytu, jakbym naprawdę wybrał je zupełnie przypadkowo.- Christopher Davidson?Jego czarne oczy jakby jeszcze pociemniały.Mięsista dolna wargadrgnęła, jak gruby robak wystawiony na otwarte powietrze.- A co pan powie o Gordonie.Gordonie Cra.Kiedy chwycił mnie ręką za gardło, upuściłem zeszyt na zimnątwardą posadzkę.Pchnął mnie na posąg z taką siłą, że uderzyłem głowąo marmur z głośnym stuknięciem.Wpatrywał się we mnie z nieprze-jednaną wściekłością.- Nie wiem, w jakie gierki.- Mogłeś terroryzować kolegów w przeszłości - wybuchnąłem,nagle zaskoczony własną szczerością - ale ja się ciebie nie przestraszę.Uścisk jego rąk na mojej szyi stał się mocniejszy.- Wiem, co robiłeś Christopherowi Davidsonowi.Wyglądał, jakby go to zmroziło.- Doprowadziłeś go do samobójstwa.Szczęka mu opadła.- A przedtem jego ojca.- O czym pan mówi? - powiedział cicho, a jego uścisk zelżał.- Dziennik Christophera.Przeczytałem go w całości.Wszystko wnim jest.Wszystko, co robiłeś.- Nie mam zielonego pojęcia, o czym pan gadasz - odparł, ale by-ło jasne, że moje słowa zrobiły na nim wrażenie.Kiedy mnie puścił, jego wspaniała postać zaczęła się kurczyć namoich oczach.Przygarbił się, pierś mu się zapadła, a nogi wyglądały,206jakby za chwilę miały się ugiąć.Pozbawiłem go woli walki paromabłahymi słowami, kilkoma zdaniami o czymś, co wydarzyło się wielelat wcześniej.- Posłuchaj pan, wszystko zle pan zrozumiał.- Nieprawda.Właśnie taka wersja jest w dowodach, które Chriszostawił.I jeden Pan Bóg wie, co zrobiłeś pozostałym chłopcom.- Nie! - krzyknął, ale zaraz potem dodał spokojnym głosem: - Nie,naprawdę, wcale nie było tak, jak pan myślisz.Zupełnie nie.W tym momencie usłyszeliśmy odgłos zatrzaskiwanych drzwi opac-twa, a potem ciche kroki.- Nie możemy tu rozmawiać - rzekł, rozglądając się wokół.- Niebyłem na wieży od lat, ale chyba mam do niej klucz.Na górze będzie-my mieli spokój, nikt nie będzie nam przeszkadzał.Z kieszeni spodni od dresu wyjął pokazny pęk kluczy, przerzucał je,aż znalazł niewielki kluczyk, podobny do tego, jakim Crace otwierałswoją skrzynkę na listy.- Tak, mam go.Chodz pan za mną.Podniosłem zeszyt i ruszyłem za nim z powrotem w kierunku chóru.Przy wystawie odciągnął starą czarną zasłonę z aksamitu, za którą znaj-dowały się wąskie kamienne schody odgrodzone od wnętrza kościoładrewnianą kratownicą zamkniętą na kłódkę.Levenson otworzył klu-czem liche drzwi, zrobione z cienkich, zbitych na krzyż deszczułek, izaczął wchodzić po schodach prowadzących na wieżę.Po pewnym wahaniu poszedłem za nim, gładząc palcami chropowa-te kamienie ściany i zbierający się tam od stuleci kurz.Po kilku zakrę-tach ciągu schodów światło z dołu zanikło, po kilku następnych zapa-nowała prawie nieprzenikniona ciemność.- Niech się pan nie boi i po prostu idzie za mną - odezwał sięLevenson.W znalezieniu drogi pomagałem sobie obiema rękami, od czasu doczasu obijając kostki o twarde kamienie.Usłyszałem jakieś skrzypnię-cie i ciężki oddech Levensona próbującego podnieść drewnianą klapę.207Na szczycie schodów dostrzegłem słabe szare światło i poczułem ukłu-cie zimnego wiatru.- Tędy - powiedział.- Proszę.Pomogę.Opuścił wielgachne stwardniałe dłonie i wciągnął mnie przez właz,a potem na zewnątrz, na dach.Opadł na plecy, ciężko dysząc.Ja zaśwstałem i zacząłem iść po dachu, stawiając tym krótsze kroki, im byłembliżej krawędzi.Spojrzałem na dziedziniec na dole, ale szybko cofną-łem się, bo poczułem zawroty głowy [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl trzylatki.xlx.pl
.Prze-praszam.- Nie ma za co.Nic nie szkodzi.Kiedy czasowy wyłącznik zgasił światło, nie zawracałem sobiegłowy powtórnym uruchamianiem go.Zamiast tego poszliśmy dalej wkierunku ołtarza w północnej części świątyni.Obróciliśmy się, żebypopatrzeć na posąg kobiety trzymającej niekompletną czaszkę,Levenson najwyrazniej zadrżał.- To jedyna rzecz, jaka naprawdę robi tu na mnie wrażenie - po-wiedział, wskazując na rzezbę.- Ta kobieta i sponiewierana czaszka.Gdy przyjechałem do tutejszej szkoły, niektórzy ze starszych uczniówopowiadali o klątwie wrzeszczącej czaszki.O tym, że była to czaszkajej kochanka, mężczyzny zamordowanego przez jej męża.Wszystkooczywiście było wymysłem, ale kiedy ma się dwanaście lat i jest siędaleko od rodziców, człowiek wierzy w podobne brednie.Proszę mniezle nie zrozumieć, wydawało mi się, że jestem niezłym twardzielem, aleta jedna rzecz sprawiała, że śniły mi się koszmary.Nie bardzo się topanu przyda, co?- Ależ skąd - odparłem, pilnie notując.- To fascynujące.Właśnieo coś takiego mi chodziło.- Naprawdę?- Tak.Doskonały przykład indywidualnej reakcji.Wie pan może,czy któryś z pańskich szkolnych kolegów odbierał to w taki sam spo-sób?- Och, na pewno.To była jedna z tych historyjek, jakie chłopcyopowiadają sobie po zgaszeniu światła.- Czy z wieloma poznanymi wtedy kolegami utrzymuje pan kon-takt do dzisiaj? - zapytałem, kartkując zeszyt do strony, na której zano-towałem nazwiska uczniów należących do stowarzyszenia dyskusyjne-go.- Nie, raczej z niewidoma, aż wstyd się przyznać.- A z.sprawdzmy.Timothym Fletcherem? Davidem Wardem?205- Nie - odpowiedział, mrugając.- Matthew Knowlesem?Zaprzeczył ruchem głowy.- Jamesonem?- Nie.Słyszałem wyraznie, że usiłował zapanować nad własnym głosem.Wziąłem głęboki wdech i cały czas udawałem, że odczytuję nazwi-ska z zeszytu, jakbym naprawdę wybrał je zupełnie przypadkowo.- Christopher Davidson?Jego czarne oczy jakby jeszcze pociemniały.Mięsista dolna wargadrgnęła, jak gruby robak wystawiony na otwarte powietrze.- A co pan powie o Gordonie.Gordonie Cra.Kiedy chwycił mnie ręką za gardło, upuściłem zeszyt na zimnątwardą posadzkę.Pchnął mnie na posąg z taką siłą, że uderzyłem głowąo marmur z głośnym stuknięciem.Wpatrywał się we mnie z nieprze-jednaną wściekłością.- Nie wiem, w jakie gierki.- Mogłeś terroryzować kolegów w przeszłości - wybuchnąłem,nagle zaskoczony własną szczerością - ale ja się ciebie nie przestraszę.Uścisk jego rąk na mojej szyi stał się mocniejszy.- Wiem, co robiłeś Christopherowi Davidsonowi.Wyglądał, jakby go to zmroziło.- Doprowadziłeś go do samobójstwa.Szczęka mu opadła.- A przedtem jego ojca.- O czym pan mówi? - powiedział cicho, a jego uścisk zelżał.- Dziennik Christophera.Przeczytałem go w całości.Wszystko wnim jest.Wszystko, co robiłeś.- Nie mam zielonego pojęcia, o czym pan gadasz - odparł, ale by-ło jasne, że moje słowa zrobiły na nim wrażenie.Kiedy mnie puścił, jego wspaniała postać zaczęła się kurczyć namoich oczach.Przygarbił się, pierś mu się zapadła, a nogi wyglądały,206jakby za chwilę miały się ugiąć.Pozbawiłem go woli walki paromabłahymi słowami, kilkoma zdaniami o czymś, co wydarzyło się wielelat wcześniej.- Posłuchaj pan, wszystko zle pan zrozumiał.- Nieprawda.Właśnie taka wersja jest w dowodach, które Chriszostawił.I jeden Pan Bóg wie, co zrobiłeś pozostałym chłopcom.- Nie! - krzyknął, ale zaraz potem dodał spokojnym głosem: - Nie,naprawdę, wcale nie było tak, jak pan myślisz.Zupełnie nie.W tym momencie usłyszeliśmy odgłos zatrzaskiwanych drzwi opac-twa, a potem ciche kroki.- Nie możemy tu rozmawiać - rzekł, rozglądając się wokół.- Niebyłem na wieży od lat, ale chyba mam do niej klucz.Na górze będzie-my mieli spokój, nikt nie będzie nam przeszkadzał.Z kieszeni spodni od dresu wyjął pokazny pęk kluczy, przerzucał je,aż znalazł niewielki kluczyk, podobny do tego, jakim Crace otwierałswoją skrzynkę na listy.- Tak, mam go.Chodz pan za mną.Podniosłem zeszyt i ruszyłem za nim z powrotem w kierunku chóru.Przy wystawie odciągnął starą czarną zasłonę z aksamitu, za którą znaj-dowały się wąskie kamienne schody odgrodzone od wnętrza kościoładrewnianą kratownicą zamkniętą na kłódkę.Levenson otworzył klu-czem liche drzwi, zrobione z cienkich, zbitych na krzyż deszczułek, izaczął wchodzić po schodach prowadzących na wieżę.Po pewnym wahaniu poszedłem za nim, gładząc palcami chropowa-te kamienie ściany i zbierający się tam od stuleci kurz.Po kilku zakrę-tach ciągu schodów światło z dołu zanikło, po kilku następnych zapa-nowała prawie nieprzenikniona ciemność.- Niech się pan nie boi i po prostu idzie za mną - odezwał sięLevenson.W znalezieniu drogi pomagałem sobie obiema rękami, od czasu doczasu obijając kostki o twarde kamienie.Usłyszałem jakieś skrzypnię-cie i ciężki oddech Levensona próbującego podnieść drewnianą klapę.207Na szczycie schodów dostrzegłem słabe szare światło i poczułem ukłu-cie zimnego wiatru.- Tędy - powiedział.- Proszę.Pomogę.Opuścił wielgachne stwardniałe dłonie i wciągnął mnie przez właz,a potem na zewnątrz, na dach.Opadł na plecy, ciężko dysząc.Ja zaśwstałem i zacząłem iść po dachu, stawiając tym krótsze kroki, im byłembliżej krawędzi.Spojrzałem na dziedziniec na dole, ale szybko cofną-łem się, bo poczułem zawroty głowy [ Pobierz całość w formacie PDF ]